A tłumy znów zamruczały na potwierdzenie słów wachmistrza.
— Słuchaj Luśnia — rzekł Zagłoba. — W Kamieńcu mieszka medyk, Rodopuł. Pojedziesz do niego; powiesz mu, że pan generał podolski zaraz pod miastem nogę wykręcił i ratunku czeka. A gdy ów jeno za murem będzie, chwycisz go za łeb, wsadzisz na koń, albo do worka, i przywieziesz jednym pędem do Chreptiowa. Konie każę co parę stajań porozstawiać i będziecie w skok jechać. Bacz tylko, byś go żywego dowiózł, bo nic nam po umarłym.
Pomruk zadowolenia dał się słyszeć ze wszystkich stron, Luśnia zaś ruszył srogiemi wąsami i rzekł:
— Już ja go dostanę i nie uronię aż w Chreptiowie!
— Ruszaj!
— Proszę waszej miłości…
— Czego jeszcze?
— A jakby potem skapiał?
— Niech skapieje, byle dojechał żyw! Bierz sześciu ludzi i ruszaj.
Luśnia skoczył. Inni radzi, że mogą coś dla pani uczynić, rzucili się konie kulbaczyć i w kilka pacierzy sześciu ludzi ruszyło do Kamieńca, za nimi zaś inni prowadzili luźne konie, by je porozstawiać po drodze.
Pan Zagłoba, zadowolony z siebie, wrócił do świetlicy.
Po chwili wyszedł z alkierza Wołodyjowski, zmieniony, wpółprzytomny, obojętny na słowa współczucia i pociechy. Oświadczywszy panu Zagłobie, że Basia śpi ciągle, siadł na ławie i patrzył błędny we drzwi, za któremi leżała. Zdawało się oficerom, że nasłuchuje, więc wszyscy dech wstrzymywali i w izbie zapanowała cisza zupełna.
Po upływie pewnego czasu, Zagłoba zbliżył się na palcach do małego rycerza.
— Michale — rzekł — posłałem po medyka do Kamieńca, ale… ale możeby jeszcze po kogo posłać?
Wołodyjowski patrzył, zbierał myśli i widocznie nie rozumiał.
— Po księdza — rzekł Zagłoba. — Ksiądz Kamiński na rano mógłby zdążyć.
Wówczas mały rycerz zamknął oczy, odwrócił pobladłą, jak chusta, twarz do komina i począł powtarzać prędkim głosem:
— Jezu, Jezu, Jezu!
Więc pan Zagłoba, nie pytając więcej, wyszedł i wydał rozporządzenia. Gdy wrócił, Wołodyjowskiego nie było już w świetlicy. Oficerowie powiedzieli panu Zagłobie, że chora poczęła wołać męża, niewiadomo: czy w gorączce, czy przytomnie.
Stary szlachcic przekonał się niebawem naocznie, że to w gorączce.
Policzki Basi kwitły jasnemi rumieńcami; pozornie wydawała się zdrową, ale oczy jej, jakkolwiek błyszczące, były mętne, jak gdyby źrenice rozpuściły się w białku; białawe jej ręce szukały
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/286
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.