— „Ja, Michałku — mówiła, obejmując go w myśli rękoma za szyję — uczyniłam wszystko, co w mocy mojej, ale trudno, mój drogi, Pan Bóg nie chciał…“
I naraz owładnęła nią taka serdeczna miłość do ukochanego człowieka, taka chęć, by chociaż umrzeć w pobliżu tej drogiej głowy, że zebrawszy siły, podniosła się z nad brzegu i poszła.
Z początku szło jej niezmiernie trudno. Nogi jej odwykły, podczas długiej jazdy, od chodzenia, doznawała takiego uczucia, jakby szła na cudzych. Szczęściem nie było jej zimno, było jej nawet dość ciepło, bo gorączka nie opuszczała jej ani na chwilę.
Pogrążywszy się w las, szła wytrwale naprzód, uważając, aby słońce mieć po lewej ręce. Przeszło ono już istotnie na multańską stronę, bo była to druga połowa dnia, godzina może czwarta. Basia mniej teraz zwracała uwagi na to, by nie zbliżyć się do Dniestru, bo ciągle zdawało jej się, że jest już za Mohylowem.
— Gdyby tak wiedzieć napewno, gdyby tak wiedzieć! — powtarzała, podnosząc swą zsiniałą, a jednocześnie rozpaloną twarzyczkę ku niebu. — Gdyby zwierz jaki lub jakie drzewo przemówiło i rzekło: do Chreptiowa mila, dwie — jeszczebym może doszła…
Ale drzewa milczały, owszem zdawały się jej nieprzyjazne i zagradzały korzeniami drogę. Basia potykała się co chwila o przyprószone śniegiem węzły i odskoki tych korzeni. Po pewnym czasie stało jej się nieznośnie ciężko, więc zrzuciła z ramion ciepłą delijkę i pozostała w samym kubraczku. Ulżywszy sobie w ten sposób, szła i szła jeszcze śpieszniej, to potykając się, to chwilami upadając na głębszym śniegu. Buciki z cienkiego safianu, podszyte futrem, bez osobnych podeszew, wyborne do sani lub konnej jazdy, nie chroniły dostatecznie jej stóp przed uderzeniami o kamienie i odziomki, a przytem zmoczone wielokrotnie na przeprawach i utrzymywane w stanie wilgoci przez ciepło rozpalonych teraz gorączką nóg, prędko mogły się zedrzeć w lesie.
— Dojdę bosa, albo do Chreptiowa, albo do śmierci — myślała Basia.
I uśmiech żałosny rozświecał jej twarzyczkę, bo cieszyło ją jednak, że idzie tak wytrwale i że jeśli zamrze w drodze, to Michał nie będzie mógł jej pamięci nic a nic zarzucić.
I ponieważ teraz rozmawiała już ciągle z mężem, więc zaraz rzekła:
— Oj, Michałku, innaby i tyle nie dokazała, naprzykład Ewka…
O Ewce przychodziło jej nieraz myśleć w tej ucieczce, nieraz też modliła się za nią, bo to było dla niej jasne, że jeśli Azya nie kochał tej dziewczyny, tedy los jej i wszystkich innych jeńców w Raszkowie pozostałych będzie straszny.
— Gorzej im, niż mnie — powtarzała co chwila i na myśl o tem nabierała nowych sił.
Ale teraz, gdy upłynęła jedna godzina, druga i trzecia, sił tych ubywało za każdym krokiem. Powoli słońce zatoczyło się za
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/280
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.