ro owe głosy słychać było z pod ziemi? Na tę myśl mrówki poczęły chodzić jej po krzyżach, lecz zastanowiwszy się lepiej, przypomniała sobie, że we śnie majaczyło się jej, że zjeżdża z góry, a potem znów wdziera się na górę.
— Tak musiało być — rzekła sobie — musiałam, śpiąc, przejechać jakiś jar, mało stromy, tam został mój dzianet i tam napadli go wilcy.
Reszta nocy zeszła bez przygody. Bachmat, podjadłszy nieco siana zeszłego ranka, szedł bardzo wytrwale, tak, iż sama Basia podziwiała jego siłę. Był to tatarski koń, „wilczar,“ wielkiej urody i wytrwałości prawie bez granic. W czasie krótkich postojów, które czyniła Basia, żarł wszystko, nie przebierając: mchy, liście, obgryzał nawet korę drzewną i szedł, a szedł. Na polanach Basia puszczała go w skok. Wówczas stękał nieco i oddychał rozgłośnie; powstrzymywany — sapał, trząsł się i spuszczał nisko głowę ze znużenia, ale nie padał. Dzianet, choćby nie zginął pod wilczemi zębami, nie wytrzymałby takiej drogi.
Nazajutrz Basia, odmówiwszy ranne pacierze, poczęła czynić rachunek czasu:
— Azyi wyrwałam się we czwartek z południa — mówiła sobie — i jechałam w skok do nocy; potem przeszła w drodze jedna noc, polem cały dzień, potem znów cała noc i teraz zaczął się trzeci dzień. Chyba pogoń, choćby była, musiała już wrócić i Chreptiów powinien być niedaleko, bo przecie nie żałowałam koni.
Po chwili zaś dodała:
— Oj czas, czas już! Boże, zmiłuj się nade mną!
Chwilami brała ją chęć zbliżyć się ku rzece, bo przy brzegu prędzejby pomiarkowała, gdzie jest, ale bała się, pomnąc, że pięćdziesięciu Azyowych Lipków zostało u pana Gorzeńskiego w Mohylowie. Przychodziło jej na myśl, że kołując tak bardzo, mogła jeszcze nie przejechać Mohylowa. W drodze, o ile sen nie zamykał jej oczu, starała się wprawdzie uważać pilnie, czynie trafi na jar bardzo obszerny, podobny do tego, w którym leżał Mohylów, ale nie zauważyła nic takiego; jar zresztą mógł się zwężać i wyglądać zupełnie inaczej przy Mohylowie, niż w głębi, mógł się kończyć, albo zwężać o kilkanaście stajań za miastem, słowem? Basia nie miała najmniejszego pojęcia, gdzie się znajduje.
Prosiła tylko nieustannie Boga, żeby to było już blisko, bo czuła, że niedługo już wytrzyma trudy, zimno, bezsenność i wreszcie głód, od trzech dni żywiła się tylko siemieniem, a chociaż oszczędzała go bardzo, jednak ostatnie ziarnko zjadła tego ranka i nic nie było już w woreczku.
Teraz mogła się tylko żywić i rozgrzewać nadzieją, że Chreptiów blisko. Prócz nadziei, rozgrzewała ją zapewne i gorączka. Basia czuła doskonale, że ją ma, bo jakkolwiek na świecie było coraz zimniej, a nawet poprostu mroźno, ręce jej i nogi, o ile były na początku podróży skostniałe, o tyle teraz rozpalone i pragnienie dokuczało jej wielkie.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/277
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.