Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Myślę, że owo on jedzie! — odrzekł, unikając odpowiedzi, młody Tatar.
I skoczył naprzód, lecz po chwili wrócił:
— Nie! to nie on! — rzekł.
W całej jego postaci, w mowie, w spojrzeniu, w głosie, było coś tak niespokojnego i gorączkowego, że ów niepokój udzielił się Basi. Najmniejsze jednak podejrzenie nie postało dotąd w jej głowie. Niepokój Azyi dał się doskonale wytłómaczyć bliskością Raszkowa i groźnego ojca Ewki, jednakże Basi było czegoś tak ciężko, jakby o jej własne losy chodziło.
Zbliżywszy się do sani, przez kilka godzin jechała w pobliżu Ewki, rozmawiając z nią o Raszkowie, o starym i młodym panu Nowowiejskim, o Zosi Boskiej, wreszcie o okolicy, która stawała się coraz dzikszą i straszniejszą pustynią. Była ona po prawdzie pustynią zaraz za Chreptiowem, ale tam przynajmniej od czasu do czasu podnosił się na widnokręgu słup dymu, oznajmujący jakiś chutor, jakąś osadę ludzką. Tu nie było nigdzie śladów człowieka i gdyby Baśka nie wiedziała, że jedzie do Raszkowa, gdzie żyją ludzie i stoi załoga polska, mogłaby mniemać, że wiodą ją gdzieś w nieznane pustynie, do cudzych ziem, na kraniec świata.
Rozglądając się po okolicy, wstrzymywała mimowoli konia i wkrótce została w tyle za saniami i oddziałem. Azya przyłączył się do niej po chwili, a że okolicę znał dobrze, więc jął jej wskazywać rozmaite miejsca, wymieniając ich nazwy.
Nie trwało to jednak długo, bo ziemia poczęła dymić. Zima nie miała widocznie w tej południowej stronie tej, co w lesistym Chreptiowie, mocy. Leżało wprawdzie nieco śniegu w wądołach, rozpadlinach, na krawędziach skał, a także i na obróconych ku północy upłazach wzgórz, ale wogóle ziemia nie była pokryta i czerniała haszczami lub połyskiwała wilgotną, zwiędłą trawą. Z tych traw podnosił się lekki białawy opar i rozciągał się tuż przy ziemi, czyniąc w dalekościach podobieństwo wielkich wód, wypełniających doliny i szeroko rozlanych po równinach, następnie opar ów podnosił się coraz wyżej ku górze, zakrywając blask słoneczny i zmieniając pogodny dzień na mglisty i posępny.
— Jutro deszcz będzie — rzekł Azya.
— Byle nie dziś. Jak daleko jeszcze do Raszkowa?
Tuhay-beyowicz popatrzył na najbliższą, zaledwie widną już wśród mgły okolicę i odrzekł:
— Ztąd już bliżej do Raszkowa, niż z powrotem do Jampola.
I odetchnął głęboko, jak gdyby wielki ciężar spadł mu z piersi.
W tej chwili tętent konia rozległ się od strony oddziału i jakiś jeździec zamajaczył w tumanie.
— Halim! Poznaję go! — zawołał Azya.
Rzeczywiście był to Halim, który dopadłszy[1] Azyi i Basi zeskoczył z bachmata i począł bić czołem w stronę młodego Tatara.
— Z Raszkowa? — spytał Azya.
— Z Raszkowa, panie mój! — odpowiedział Halim:

— Co tam słychać?

  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak nieznacznej części tekstu. Treść (zaznaczoną kolorem szarym) uzupełniono na podstawie wydania serwisu Wolne Lektury.