Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przekleństwa ojcowskiego bym się bała, a wiem, że Azya gotów na nic nie zważać!
— Bądź dobrej myśli — rzekła jej na to Basia. — Prócz mnie, masz brata do pomocy. Prawdziwe amory zawsze postawią na swojem. Powiedział mi to pan Zagłoba, wtedy jeszcze, kiedy Michałowi ani się śniło o mnie.
I rozgadawszy się, poczęły na wyścigi mówić, jedna o Azyi, druga o swoim Michale. Tak upłynęło parę godzin, póki karawana nie zatrzymała się na pierwszy krótki popas w Jaryszowie. Z miasteczka, zawsze dość nędznego, została po inkursyi chłopskiej jedna tylko karczma, którą odrestaurowano od czasu, jak często przechody żołnierskie zysk poczęły obiecywać pewny. Basia i Ewka znalazły w niej przejezdnego kupca ormiańskiego, rodem z Mohylowa, który wiózł safiany do Kamieńca.
Azya chciał go wyrzucić na dwór wraz z Wołochami i Tatarami, którzy mu towarzyszyli, lecz niewiasty pozwoliły mu pozostać i tylko sama straż musiała się usunąć. Kupiec, dowiedziawszy się, że podróżna pani jest panią Wołodyjowską, począł bić jej czołem i pod niebiosa męża jej wysławiać, czego słuchała z radością wielką.
Nakoniec poszedł do wijuków i wróciwszy, ofiarował jej czuhub osobliwszych bakalij i małe puzderko, pełne wonnej dryakwi tureckiej, wielce przeciw różnym chorobom pomocnej.
— To ja przez wdzięczność składam — mówił. — Już my tu wcale przedtem z Mohylowa nie śmieli głowy wychylić, tak Azba-bey grasował i tyle zbójów we wszystkich jarach i po tamtej stronie w odojach siedziało, a teraz droga bezpieczna i targ bezpieczny. Teraz my znowu jeździm. Niech Bóg pomnoży dni chreptiowskiego komendanta, a każdy dzień uczyni tak długim, aby wystarczył na drogę z Mohylowa do Kamieńca, a każdą godzinę dnia niech także tak przedłuży, by się dniem wydawała. Nasz komendant, pan pisarz polny, woli w Warszawie siedzieć, a pan komendant chreptiowski sam czuwał i zbójów wymiótł tak, iż teraz milsza im śmierć od Dniestru.
— To pana Rzewuskiego niema w Mohylowie? — pytała Basia.
— On tylko wojska przyprowadził i nie wiem czyli trzy dni sam bawił. Niech wielmożność pozwoli, tu jest suchy winograd w tym czuhubie, a z tego brzegu takowy owoc, którego i w Turcyi niema, jeno z Azyi zdaleka przychodzi, a tam na palmach rośnie… Pana pisarza niema, a teraz i jazdy wcale niema, bo ku Bracławiu wczoraj nagle poszła… I tu są daktyle, aby obu waszym wielmożnościom były na zdrowie… Został tylko pan Gorzeński z piechotą, a jazda wszystka wyszła…
— Dziwno mi to, że jazda wszystka wyszła — rzekła Basia, spoglądając pytającym wzrokiem na Azyę.
— Poszła, by się konie nie odstały — odpowiedział Tuhay-beyowicz — teraz spokojnie.
— W mieście mówili, że Dorosz się ruszył niespodzianie — rzekł kupiec.