ne obozy, jeśli na jaką, to na domową chyba wojnę była gotowa. Wyczerpany niedawnemi wojnami i konfederacyami wojskowemi kraj zubożał; wichrzyła w nim zawiść, wzajemna nieufność jątrzyła serca. W wojnę z potęgą muzułmańską nikt nie chciał wierzyć i posądzano wielkiego wodza, że umyślnie wieści o niej puszcza, by umysły od spraw domowych odwrócić; posądzano go okrutniej jeszcze, że sam Turków wezwać gotów, byle zwycięstwo swemu stronnictwu zapewnić; czyniono go zdrajcą poprostu i gdyby nie wojsko, nie wahanoby się go pod sąd pociągnąć.
On zaś wobec przyszłej wojny, na którą od wschodu krocie tysięcy dzikiego ludu miały pociągnąć, stał bez wojska, z garścią tylko, tak małą, że dwór sułtański więcej sług liczył; bez pieniędzy, bez środków do opatrzenia zrujnowanych fortec, bez nadziei zwycięstwa, bez możności obrony, bez przekonania, że śmierć jego, jak ongi śmierć Żółkiewskiego, przebudzi zdrętwiały kraj i zrodzi mściciela. To też troska osiadła na jego czole, a wspaniała twarz, podobna do tryumfatorów rzymskich z czołem w wawrzynach, nosiła ślady tajonego bólu i nieprzespanych nocy.
Na widok jednak pana Bogusza dobrotliwy uśmiech rozjaśnił oblicze hetmana; kłaniającemu się do kolan, położył ręce na ramiona i rzekł:
— Witaj żołnierzu, witaj! Nie spodziewałem się ujrzeć cię tak prędko, ale tem milszyś mi w Jaworowie. Zkąd jedziesz? z Kamieńca?
— Nie, jaśnie wielmożny hetmanie. Nawet-em nie wstępował do Kamieńca, jadę prosto z Chreptiowa.
— Co tam mój mały żołnierzyk porabia? Zdrów-li? i czy uszyckie puszcze choć trocha oczyścił?
— Puszcze już tak spokojne, że dziecko może niemi iść bezpiecznie. Łotrzykowie wywieszani, a w ostatnich dniach Azba-bey, z całą watahą, tak zniesion, że i świadek klęski nie pozostał. Przyjechałem właśnie tego dnia, kiedy go zniesiono.
— Poznaję pana Wołodyjowskiego. Jeden Ruszczyc w Raszkowie może się z nim porównać. A co tam stepy gadają? Są jakie świeże wieści od Dunaju?
— Są, ale złe. W Adryanopolu ma być na ostatnie dni zimy wielki wojska congressus.
— To już wiem. Niema teraz innych wieści, jeno złe: złe z kraju, złe z Krymu i ze Stambułu.
— Wszelako nie ze wszystkiem, jw. panie hetmanie, bo ja sam taką szczęsną przywożę, że gdybym był Turkiem albo Tatarzynem, pewniebym się o musztuluk upomniał.
— A toś mi z nieba spadł! Nuże! mów prędko, rozpędź frasunki!
— Kiedym tak zmarzł, wasza wielmożność, że aż mi rozum we łbie skostniał.
Hetman zaklaskał w dłonie i kazał pachołkowi przynieść miodu. Po chwili przyniesiono omszały gąsiorek, a z nim razem i świeczniki z jarzącemi świecami, bo chociaż było jeszcze wcześnie,
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/216
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.