— Ot, żołnierscy grabarzowie! — rzekł, wskazując ptastwo krzywcem szabli, Zagłoba — a niech jeno odjedziem, przyjadą tu wilcy z kapelą i zębami będą tym nieboszczykom dzwonić. Znaczna to jest wiktorya, choć nad tak nikczemnym nieprzyjacielem odniesiona, bo ów Azba od kilku lat to tu, to tam grasował. Polowali na niego komendanci, jak na wilka, zawsze napróżno, aż wreszcie na Michała trafił i przyszła nań czarna godzina.
— Azba-bey usieczon?
— Mellechowicz go pierwszy dojechał i powiadam ci, kiedy go nie wyciął nad uchem, to aż mu szabla do zębów doszła.
— Mellechowicz dobry żołnierz! — rzekła Basia.
Tu zwróciła się do pana Zagłoby.
— A waćpan siła dokazywałeś?
— Nie piszczałem jako świerszcz, nie skakałem jako pchła, ani jako cyga, bo takową uciechę insektom zostawuję, ale też za to nie szukano mnie między mchami, jako grzyba, za nos mnie nikt nie ciągnął, ani też w gębę mi nie dmuchał…
— Waćpana nie kocham! — odrzekła Basia, wysuwając naprzód usta i sięgając mimowoli do swego różowego noska.
A on patrzył na nią, uśmiechał się i mruczał, nie przestając dworować:
— Biłaś się walecznie — rzekł — umykałaś walecznie, przewróciłaś kozła walecznie, a teraz będziesz się od bólu w kościach kaszą okładać, także walecznie; my zaś musimy cię pilnować, aby cię razem z twoją walecznością wróble nie zdziobały, gdyż one na kaszę wielce łakome.
— Waćpan już w to godzisz, żeby mnie Michał na drugą ekspedycyę nie zabrał. Wiem doskonale!
— Owszem, owszem, będę go prosił, żeby cię zawsze na orzechy brał, boś misterna i gałąź się pod tobą nie złamie. Mój Boże, to mi wdzięczność! A któż Michała namawiał, byś z nami jechała? Ja! Srodze sobie teraz wyrzucam, zwłaszcza że mi tak moją życzliwość płacisz. Czekaj! będziesz teraz drewnianą szablą badyle na chreptiowskim majdanie ścinać! Ot, dla ciebie ekspedycya! Innaby starego uściskała, a to licho kąśliwe najprzód mi strachu narobiło, a ninie jeszcze na mnie nastaje!
Basia, niewiele myśląc uściskała zaraz pana Zagłobę, który uradował się z tego wielce i rzekł:
— No, no! przyznać muszę, żeś się cokolwiek do dzisiejszej wiktoryi przyczyniła, bo żołnierze, że to każdy chciał się popisać, z okrutną furyą się bili.
— Jako żywo — zawołał pan Muszalski. — Nie żal człeku i zginąć, gdy takie oczy na niego patrzą!
— Vivat nasza pani! — zakrzyknął pan Nienaszyniec.
— Vivat! — powtórzyło sto głosów.
— Daj jej Boże zdrowie!
A pan Zagłoba pochylił się ku niej i mruknął:
— Po słabości!
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/185
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.