— Chytry on jest i czujny, ale i nam taka wojna nie nowina.
— Michałowi wierz — zawołał Zagłoba — bo niemasz nad niego większego praktyka. Zły los przygnał tu tych skurczybyków.
— W Łubniach byłem młodzik — odrzekł pan Michał — a już mi podobne funkcye powierzano. Teraz zaś, żem ci widowisko chciał wyprawić, jeszczem staranniej wszystko rozdysponował. Chorągwie razem się nieprzyjacielowi ukażą, razem się skrzykną i razem skoczą, jakoby kto z bicza trzasnął.
— Ii! i! — pisnęła z radości Basia i stanąwszy w strzemionach, chwyciła małego rycerza za szyję. — A mnie wolno będzie skoczyć, co? Michałku, co? — pytała z iskrzącemi oczyma.
— W tłok ci nie pozwolę, bo w tłoku o przygodę łatwo, nie mówiąc, że koń może szwankować, ale dałem instrukcyę, by po rozbiciu, kupę jaką na nas nagnano; wówczas rozpuścim konie i możesz dwu lub trzech sobie ściąć, a zajeżdżaj zawsze z lewej, bo tym sposobem ściganemu niezręcznie cię przez konia sięgnąć, a ty go masz na odlew.
Basia na to:
— Ho! ho! nie boję się! Sam mówiłeś, że już szablą robię daleko lepiej od wujcia Makowieckiego, nie da mi żaden rady!
— Uważaj, żeby cugle mocno trzymać — wtrącił pan Zagłoba. — Oni mają swoje sposoby i może być tak: ty gonisz, aż on nagle konia zwróci i osadzi, wtedy, nim go miniesz, już on cię sięgnie. Stary praktyk nigdy nadto konia nie rozpuszcza, jeno wedle potrzeby go miarkuje.
— I szabli nigdy bardzo nie podnosić, aby do sztychu przejść łatwo — rzekł pan Muszalski.
— Będę ja przy niej od wypadku — odpowiedział mały rycerz. — Widzisz, w bitwie cała trudność w tem, że trzeba o wszystkiem pamiętać: o koniu swoim i nieprzyjacielu, o cuglach, o szabli, o cięciu i sztychu — wszystko naraz! Kto się wprawi, to mu to samo przez się przychodzi, ale z początku znamienici nawet szermierze często bywają niezgrabni i lada chmyz, byle był praktyk, bieglejszego od się nowicyusza z konia zsadzi. Dlatego to będę ci przy boku.
— Jeno mnie nie wyręczaj i ludziom przykaż, aby mnie nikt nie wyręczał bez potrzeby.
— No, no! obaczym jeszcze, czy ci animuszu stanie, jak przyjdzie co do czego! — odparł, uśmiechając się, mały rycerz.
— Albo jeżeli się którego z nas za połę nie ułapisz — skończył pan Zagłoba.
— Obaczym! — rzekła z oburzeniem Basia.
Tak rozmawiając, wjechali w okolicę, tu i owdzie haszczami pokrytą. Do brzasku było już niedaleko, ale tymczaszm uczyniło się ciemniej, bo księżyc zaszedł. Od ziemi poczynał też wstawać lekki opar i przesłaniać dalsze przedmioty. W owej leciuchnej mgle i mroku, majaczące opodal zarośla przybierały w podnieconej wyobraźni Basi kształty żywych istot. Nieraz zdawało się jej, że widzi wyraźnie ludzi i konie.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/173
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.