nę go wymienić. Ale sam tego uczynić nie mogłem. Trzeba było na Ukrainie, albo w Dzikich Polach, watahę skrzyknąć, co nie było łatwo, bo raz, że imię Tuhay-beya straszne było na wszystkiej Rusi, a powtóre, on-że kozactwu przeciw nam pomagał. Jednak niemało po stepach włóczy się mołojców, którzy tylko własnej korzyści patrzą i dla łupu wszędy iść gotowi. Tych zebrałem kupę znaczną. Cośmy przeszli, póki czajki nie wypłynęły na morze, tego język nie wysłowi, bo i przed starszyzną kozacką kryć nam się było trzeba. Ale Bóg pobłogosławił. Azyę porwałem, z nim łupy znamienite. Pościg nas nie dognał i dostaliśmy się szczęśliwie na Dzikie Pola, zkąd chciałem do Kamieńca zdążyć, by zaraz rozpocząć przez kupców tamecznych układy.
Rozdzieliłem wszystkie łupy pomiędzy mołojców, sobie tylko Tuhayowe szczenię zostawując. A żem tak szczerze i hojnie z tymi ludźmi postąpił, żem poprzednio tylu przygód z nimi doznał, żem razem z nimi przymierał głodem i łba za nich nadstawiał, rozumiałem, że każdy z nich w ogień-by za mną skoczył, żem sobie ich serca na wieki zjednał.
Gorzkom wkrótce miał za to odpokutować!
Nie przyszło mi do głowy, że oni własnych atamanów w sztuki rozdzierają, by się łupem po nich podzielić; zapomniałem, że niemasz między tymi ludźmi wiary, cnoty, wdzięczności, ni sumienia… Blisko już Kamieńca skusiła ich nadzieja bogatego za Azyę okupu. W nocy napadli na mnie, jak wilcy, sznurem dusili za szyję, nożami popruli ciało, wreszcie, mając mnie za zdechłego, porzucili w pustyni, a sami z dzieckiem uszli.
Bóg mi zesłał ratunek i wrócił zdrowie; ale moja Halszka przepadła na wieki. Może tam żyje gdzie jeszcze, może po śmierci Tuhayowej inny ją pojął pohaniec, może Mahometa przyjęła; może o bracie zgoła zapomniała, może jej syn krew moją kiedyś wytoczy… Ot, moja historya!…
Tu umilkł pan Nienaszyniec i począł ponuro w ziemię patrzeć.
— Ile naszej krwi i łez za te krainy wyciekło! — ozwał się pan Muszalski.
— Będziesz miłował nieprzyjacioły twoje — wtrącił ksiądz Kamiński.
— A przyszedłszy do zdrowia, nie szukałeś waćpan owego szczeniaka? — spytał pan Zagłoba.
— Jakem się później dowiedział — odrzekł pan Nienaszyniec — na moich zbójów inna kupa napadła, która ich w pień wycięła. Ci wraz z łupami i dziecko porwać musieli. Szukałem wszędzie, ale jakoby kamień w wodę wpadło.
— Możeś je waćpan później gdzie i spotkał, ale go poznać nie mogłeś? — rzekła pani Basia.
— Dzieciak, nie wiem, czy miał trzy lata. Ledwie powiedział że Azya było mu na imię. Alebym go był poznał, bo miał nad każdą piersią rybę wykłutą, siną barwą napuszczoną.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/169
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.