Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Basia ucałowała zaraz oba policzki pana Zagłoby, aż rozczulił się i rzekł:
— Na starość kochające serce tak człeku miłe, jako ciepły przypiecek.
Poczem zamyślił się i dodał:
— To dziw, jakom ja całe życie tę białogłowską płeć lubił, a żeby tak powiedzieć za co, to sam nie wiem, boć to licho bywa i zdradliwe i płoche… Jeno, że to mdłe, jako dzieci, więc niechże którą krzywda jakowaś spotka, to aż ci serce z mizerykordyi piszczy. Uściskaj-że mnie jeszcze, czy co?
Basia radaby była cały świat uściskać, więc natychmiast uczyniła zadość życzeniu pana Zagłoby i jechali dalej w wybornych humorach. Jechali bardzo wolno, bo woły, idące z tyłu, nie mogły prędzej nadążyć, a niebezpiecznie je było z małą liczbą ludzi wśród tych lasów zostawiać.
W miarę, jak zbliżali się do Uszycy, kraj stawał się nierówniejszy, puszcza głuchsza, a jary głębsze. Coraz coś psuło się w wozach, to znów narowiły się konie, przez co znaczne zdarzały się mitręgi. Stary gościniec, idący niegdyś do Mohylowa, od dwudziestu lat zarósł lasem, tak, że ledwie gdzieniegdzie widać było jego ślady, więc musieli się trzymać szlaków, które przetarły dawniejsze i ostatnie przechody wojskowe, więc często błędnych, a zarazem bardzo trudnych. Nie obyło się też i bez wypadku.
Pod Mellechowiczem, jadącym na czele Lipków, związał się koń na pochyłości jaru i zwalił się na dno kamieniste, nie bez szwanku dla jeźdźca, który tak silnie rozciął sobie sam wierzch głowy, że aż przytomność na czas pewien go odbiegła. Basia z Zagłobą przesiedli się zaraz na podwodne dzianety, Tatara zaś kazała młoda pani komendantowa ułożyć na karabonie i wieźć ostrożnie. Odtąd przy każdej krynicy zatrzymywała pochód i własnemi rękoma obwiązywała mu głowę szmatami, maczanemi w zimnej źródlanej wodzie. On leżał czas jakiś z zamkniętemi oczyma, w końcu jednak otworzył je, a gdy pochylona nad nim Basia poczęła wypytywać, jak mu jest, zamiast odpowiedzi, chwycił jej rękę i przycisnął do swych zbielałych warg.
Po chwili dopiero, jakby zebrawszy myśli i przytomność, odrzekł po małorusku:
— Oj, dobre, jak dawno nie bywało.
W takim pochodzie zeszedł im cały dzień. Słońce poczerwieniało wreszcie i przetoczyło się ogromne na multańską stronę; Dniestr począł świecić, jak ognista wstęga, a ze wschodu, od Dzikich Pól, nadciągała zwolna pomroka.
Chreptiów nie był już zbyt daleko, ale trzeba było dać wypocznienie koniom, więc zatrzymali się na dłuższy postój.
Ten i ów dragon począł śpiewać godzinki, Lipkowie pozsiadali z koni i rozciągnąwszy na ziemi runa owcze, jęli modlić się na klęczkach, z twarzami zwróconemi ku wschodowi. Głosy ich to podnosiły się, to zniżały; chwilami: „Ałła, Ałła!“ brzmiało przez całe szeregi, to znów cichli, wstawali, trzymając dłonie odwróco-