— No! bierz-że tu człeku taką paliwodę do miasta! Powiadam ci, że nie masz strzelać bez komendy.
— Spytam: „werdo,“ ale tak grubo, że nie poznają.
— Niech-że i tak będzie! Ha! słyszę już ich zbliska. Bądź pewna, że to jacyś stateczni ludzie, bo łotrzykowie wypadliby znienacka z rowu.
Że jednak hultajstwo włóczyło się istotnie po drogach i nieraz słychać było o wypadkach, kazał pan Zagłoba powożącemu czeladnikowi nie wjeżdżać między drzewa, czerniące się tuż na zakręcie, ale stanąć na dobrze oświeconem miejscu.
Tymczasem czterech jeźdźców zbliżyło się na kilkanaście kroków. Wówczas Basia, zdobywszy się na bas, który jej samej wydał się godnym dragona, spytała groźnie:
— Werdo?
— A czego to stoicie na drodze — odrzekł jeden z jeźdźców, któremu widocznie przyszło do głowy, że podróżnym musiało się coś popsuć w zaprzęgu lub wozie.
Lecz na ten głos Basia opuściła zaraz krucicę i rzekła pośpiesznie do pana Zagłoby:
— Doprawdy, że to wujko!… O dla Boga!…
— Jaki wujko?
— Makowiecki…
— Hej tam! — krzyknął Zagłoba — a czy to nie pan Makowiecki z panem Wołodyjowskim?
— Pan Zagłoba? — ozwał się mały rycerz.
— Michale!
Tu pan Zagłoba począł z wielkim pośpiechem przekładać nogi przez poręcz skarbniczka, lecz nim przełożył jedną, Wołodyjowski zeskoczył z konia i już był przy wasągu. Poznawszy przy świetle księżyca Basię, chwycił ją za obie ręce i zawołał:
— Witam waćpannę całem sercem! A gdzie panna Krzysia? siostra? Zdrowiż wszyscy?
— Zdrowi, dziękować Bogu! Że nakoniec waćpan przyjechał! — odrzekła z bijącem sercem Basia. — Wujko jest także? Wujku?
To rzekłszy, chwyciła za szyję pana Makowieckiego, który właśnie nadszedł do skarbniczka, a pan Zagłoba otworzył tymczasem panu Wołodyjowskiemu ramiona. Po długich powitaniach nastąpiła prezentacya pana stolnika Zagłobie, następnie zaś obaj przyjezdni panowie oddawszy konie czeladnikom, siedli do wasągu; Makowiecki z Zagłobą zajęli poczesne siedzenie, zaś Basia z Wołodyjowskim usadowili się na przodku.
Nastąpiły krótkie zapytania i krótkie odpowiedzi, jako zwyczajnie bywa, gdy się ludzie po długiem niewidzeniu spotykają.
Wypytywał Więc pan Makowiecki o żonę, a Wołodyjowski raz jeszcze o zdrowie panny Krzysi; zaczem zdumiał się nad Ketlingowym bliskim wyjazdem, ale nie miał czasu nad nim się zastanawiać, bo zaraz musiał opowiadać, co sam w kresowej stannicy
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/116
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.