Krzysia zmrużyła oczy.
— Nie gniewam się! — rzekła.
— Że to w tych saniach niema jak po nogach całować! — zakrzyknął Wołodyjowski.
Czas jakiś sunęli w milczeniu, tylko płozy świszczały po śniegu i z pod końskich kopyt padał grad grudek śniegowych.
Poczem Wołodyjowski znów ozwał się:
— Aż mi to dziwno, że mnie nawidzisz!
— Więcej to dziwno, — odrzekła Krzysia — żeś waćpan mnie tak prędko pokochał…
— Krzysiu, może i tobie się to źle wydaje, że nimem się z boleści otrząsnął po jednej, jużem drugą pokochał. Wyznaję ci też, jako na spowiedzi, że swego czasu bywałem płochy. Ale teraz to inna rzecz. Nie zapomniałem ja tamtej niebogi i nie zapomnę jej nigdy; miłuję ją dotąd i gdybyś wiedziała, ile jest po niej płaczu we mnie, samabyś nade mną płakała…
Tu zbrakło głosu małemu rycerzowi, bo się wzruszył bardzo, i może dlatego nie spostrzegł, że te słowa jego nie zdawały się czynić na Krzysi zbyt mocnego wrażenia.
Więc znów zapadła cisza chwilowa, ale tym razem przerwała ją Krzysia:
— Będę się starała waćpana pocieszać ile sił starczy.
Na to mały rycerz:
— Właśniem dlatego cię tak prędko pokochał, żeś ty od pierwszego dnia poczęła mi rany opatrować. Czem ci byłem? niczem! A dlatego zaraz się do tego zabrałaś, mając w sercu miłosierdzie nad nieszczęśnikiem. Ach! siła ja ci, siła zawdzięczam! Kto tego nie wie, będzie mi może przyganiał, żem to w Nowembrze chciał mnichem zostawać, a w Decembrze do stanu małżeńskiego się zabieram. Pierwszy pan Zagłoba gotów podrwiwać, bo on rad dworuje, gdy mu się okazya zdarzy, ale niech drwi zdrów! Nie dbam ja o to, zwłaszcza, że nie na ciebie przygana spadnie, jeno na mnie…
Tu Krzysia poczęła patrzeć w niebo, namyślać się, wreszcie odrzekła:
— Zali koniecznie mamy oznajmiać ludziom o naszem przymierzu?
— Jakże to?
— Waćpan przecie za parę dni wyjeżdżasz?
— Choćbym i nierad, muszę.
— Ja też żałobne szatki po ojcu noszę. Po co się na podziw ludzki wystawiać? Niechże układ stoi pomiędzy nami, a ludzie niech o nim nie wiedzą, póki pan Michał z Rusi nie wróci. Dobrze?
— To i siostrze nie mam nic gadać?
— Sama ja jej powiem, ale po pana Michałowym odjeździe.
— A panu Zagłobie?
— Pan Zagłoba na mnie niebodze–by swój dowcip ostrzył. Ej lepiej nic nie mówić! Basia–by mi także dogadywała, a ona się i tak czegoś w ostatnich czasach dziwaczy i humor ma tak zmienny, jak nigdy. Ej, lepiej nie mówić!
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/076
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.