i drepcesz, wydeptujesz jak grzywacz, a to są wszystko signa żądz. Gadaj innemu o amicycyi, bo ja za stary wróbel!
— Tak stary, że widzisz waćpan i to, czego niema.
— Bodajbym się mylił! Bodaj o mojego hajduczka chodziło! Michał, dobranoc ci! Bierz hajduczka! hajduczek jeszcze gładszy! Bierz hajduczka, bierz hajduczka!…
To rzekłszy, pan Zagłoba wstał i wyszedł z izby.
Pan Michał rzucał się całą noc i nie mógł spać, bo mu niespokojne myśli przez całą noc po głowie chodziły. Przed oczyma widział twarz Drohojowskiej, jej oczy z długiemi rzęsami i usta puszkiem okryte. Chwilami brała go drzemota, ale wizye nie ustępowały. Budząc się, myślał o słowach Zagłoby i przypominał sobie, jak rzadko dowcip tego męża w czemkolwiek zawodził. Czasem mignęło przed nim w pół śnie, w pół jawie, różowe oblicze Basi i widok ten uspokajał go: ale znowu wnet Basię zastępowała Krzysia. Obróci się biedny rycerz do ściany, widzi jej oczy, a w nich jakąś omdlałość, jakąś zachętę. Chwilami te oczy przymykały się, jakby chcąc mówić: „Dziej się wola twoja!“ Pan Michał aż siadał na łożu i żegnał się.
Nad ranem sen uleciał od niego zupełnie. Natomiast stało mu się ciężko, przykro. Ogarnął go wstyd i gorzkie począł sobie czynić wyrzuty, że nie tamtą kochaną, umarłą, przed sobą widział, nie tamtej miał pełne oczy, serce, duszę, ale tej żyjącej. Zdało mu się, iż grzeszył przeciw pamięci Anusi, więc wstrząsnął się raz, drugi i skoczywszy z łoża, chociaż jeszcze było ciemno, począł odmawiać pacierze poranne.
A gdy je skończył, przyłożył sobie palec do czoła i rzekł:
— Trzeba co prędzej jechać, a oną amicycyę pohamować, bo pan Zagłoba może mieć słuszność…
Poczem już weselszy i spokojniejszy, zeszedł na śniadanie. Po śniadaniu fechtował się z Basią i zauważył, zapewne poraz pierwszy, że aż oczy rwała, tak była ładna ze swemi rozdętemi chrapkami i zdyszaną piersią. Krzysi zdawał się unikać, która spostrzegłszy to, wodziła za nim rozszerzonemi ze zdziwienia oczyma. Lecz on unikał nawet jej wzroku. Serce mu się krajało, ale wytrzymał.
Po obiedzie chodził z Basią do lamusa, gdzie Ketling miał drugi skład oręża. Pokazywał jej różne bronie, tłómaczył ich użytek. Potem strzelali do celu z astrachańskich łuków.
Dziewczyna była uszczęśliwiona z zabawy i roztrzepotała się, jak nigdy, aż pani stolnikowa musiała ją hamować.
Tak upłynął dzień drugi. Na trzeci pojechali obaj z Zagłobą do Warszawy, do Daniłowiczowskiego pałacu, aby się czegoś o terminie wyjazdu dowiedzieć, wieczorem zaś oświadczył pan Michał białogłowom, że za tydzień z pewnością rusza.
Mówiąc to, starał się mówić niedbale i wesoło. Na Krzysię ani spojrzał.
Zaniepokojona panna próbowała go pytać o różne rzeczy; odpowiadał grzecznie, przyjaźnie, ale więcej z Basią przestawał.
Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/066
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.