Strona:PL Henryk Sienkiewicz-Na Oceanie Atlantyckim.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przeciwko kapitana jakiś dżentelmen uderza szklanką o stół i mówi:
— Pomorek na taką pogodę!
— Pogoda jest piękna — piszczy cienkim głosem waliza — ale w nocy lub jutro rano będzie burza.
Potem napełnia usta połową ogromnego homara, i twarz jej przybiera wyraz nieopisanego szczęścia.
Uważam, że na dole, w salonie, daleko mi się więcej w głowie kręci niż na górnym pokładzie; uważam także, iż umysł mój z każdą godziną tępieje coraz bardziej; dlatego natychmiast po czarnej kawie wybiegam znowu na pokład. Ciemno jest już zupełnie. Silny wiatr łopocze w żagle, na całym okręcie słychać żałosne „Ooo—ho!” majtków. Ocean zaś szumi złowrogo. Z mroku i z oddalenia dobywają się jakieś, jakby ogromne a smutne jęki i westchnienia. Fala za falą uderza ciężko o wysokie boki statku, który zdaje się stękać, ale płynie naprzód. Jest to widok wspaniały, choć złowrogi. Ta ciemność i nieskończona przestrzeń wodna ma w sobie coś mistycznego. Umysł przeraża się ogromem, który go otacza, i wije w sobie; dusza odczuwa wrażenia, ale niemi nie włada. Chwilami zdaje mi się, że w ciemności ktoś zawołał na mnie po imieniu. Gubię wzrok w przestrzeni i próbuję myśleć i wspominać, ale nie klei się: własne moje myślątka wydają mi się rozproszone, błahe, zwietrzałe i tak marne, jak nigdy; na stosunki, którymi zajmowałem się jakby wielkiemi sprawami w rodzinnem mieście, mimowoli spoglądam niby przez odwrotny koniec lunety. Przychodzi wreszcie zapomnienie i utrata świadomości: zlewam się z otoczeniem i przestaję istnieć odrębnie. Dla zmęczonych