Strona:PL H Mann Błękitny anioł.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mówić u pianisty chorał. Wreszcie zanucił sam... Ale Erztum zamilkł.
Coprawda nie umiałby wcale dalej. Ale niezależnie od tego uczuł nagle, jak go dławi bezgraniczna wściekłość na tego grubego, śmiejącego się, śpiewającego człowieka. Zdało mu się, że nie będzie mógł żyć dłużej inaczej, jak z obydwiema pięściami na tym człowieku, z obydwoma kolanami na piersi Kieperta. Drgnął kilka razy; podniósł zaciśnięte dłonie powyżej ramion... rzucił się naprzód.
Atleta tracił oddech ze śmiechu i nie był przygotowany na napaść: dało to przewagę poważnemu Erztumowi, który nareszcie mógł zaspokoić głód swoich mięśni. Zataczali się z kąta w kąt. Pośród tej bójki usłyszał Erztum cichy krzyk Róży. Wiedział, że patrzała na niego; i dlatego odetchnął mocniej: ścisnął członki przeciwnika między swemi; czuł się szczęśnie wybawiony i na swojem właściwem miejscu, gdyż mógł walczyć przed jej oczyma, jak wówczas z parobkiem stajennym przed dziewką od krów.
Tymczasem Unrat, nie poświęcając mniej lub bardziej przelotnego zainteresowania zapasom, zwrócił się do Lohmanna.
— Ale cóż to jest z tobą, Lohmann? Siedzisz tu i palisz — zawsze raz poraz — papierosa; a dzisiaj rano nie było cię w szkole.
— Byłem niedysponowany, panie profesorze.
— Ale na wizytę w Błękitnym Aniele jesteś — istotnie zaprawdę — stale dysponowany.
— To co innego, panie profesorze. Miałem dzisiaj rano migrenę. Lekarz zabronił mi wysiłku myślowego i zalecił rozrywki.
— Tak. Niechaj więc będzie jak chce...