Strona:PL Grabiński Stefan - W pomrokach wiary.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pójdź!
Pójdź! Wichura drzewa druzgoce?... Jam silna!
Pieśni ci zagram, ukołyszę łonem,
Gdy wrócisz strudzony po pracy,
Rozplotę włosy, wezgłowie wyścielę,
Liliami, różą wymoszczę... Ha!.. Co to?!.
Przypadła do kochanka.
Przez nagle rozwarte drzwi tylnej ściany bryznęły strugi deszczu i w progu zaczerniała księża szata. Był to ojciec Paweł przemoczony do nitki, wybladły. Około północy zbudzono go nagle i zawezwano do umierającego. Porwał się z posłania i zabrawszy, co najpotrzebniejsze, bez płaszcza w towarzystwie nieletniego chłopca poszedł. Droga była dość daleka, lecz noc widna jak w dzień. W powrocie zaskoczyła go burza. Na oślep, nie wiedząc, gdzie zmierza w ciemnościach, dopadł drzwi pierwszego z brzegu domu. Teraz spostrzegłszy się chciał już zawrócić, gdy wtem oczy jego padły na Sebastyana i tancerkę tulącą mu się w objęciach.
Twarz księdza na moment przeorała bezsilna rozpacz. Lecz już w następnej chwili opanował się i nie cofajac już więcej postąpił ku nim.
— Sebastyanie, czy uczyniłeś to ze straty wiary?
Sebastyanie! czy przestałeś wierzyć?
Rzeźbiarz milczał. Wiedział, że chwila jest stanowcza, lecz i święta. Przed tym przeszywającym, jasnym wzrokiem nie śmiał kłamać, nawet... choćby go ocalić. Więc po długiej chwili odparł cicho.
— Nie...
Wściekły kurcz chwycił go za szczęki.
— Przebacz!... lecz nie mogłem inaczej...
— Dziękuję ci bracie. Bądź spokojny: ja Go ocalę. Przywrócę zachwiane przymierze. A ty bądź z nią szczęśliwy, jeśli tylko... zdołasz...