Strona:PL Grabiński Stefan - W pomrokach wiary.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

który przeniósł się z kolei na zdrowe. Obudziłem się właśnie w tej chwili, gdy choroba docierała do serca...
— Istotnie — mruknął dzwonnik — Istotnie... i dodał ciszej:
— Dziwne podobieństwo!...
Zmierzchło się zupełnie. Paweł powstał i wyciągnął dłoń na pożegnanie Uścisnęli się: jeden jakby z niemym wyrzutem, drugi na długie, może na zawsze rozstanie.
W chwilę potem rzeźbiarz siedział już sam przed domem.
Księżyc snuł już od jakiegoś czasu odwieczne marzenie o sennych pląsach, srebrnej zadumie, tęsknocie, zlewał bladą łaskę bezsiły na szpalery jodeł i kasztanów. Wśród krzów różanych wzbijały się świętojańskie czerwce lśniąc ognikami marnego szczęścia. Skądś mgły się uniosły i tuląc pnie drzew w rozwiewne szale, strzępiły pierś mleczną na sękach. Gdzieś słowik zanosił od jęku...
Za kratą furty zamajaczyła wiotka postać.
Nareszcie!
Poszli szybko w stronę przedmiejskich bulwarów. Miasto już spało. Tylko z przydrożnych winiarni wypadały na chodnik światła lamp, pochodni, szły chrapliwą wibracyą melodye piosenek.
Wstąpili do ostatniej, najbardziej wysuniętej z miasta, od której zwykle rozpoczynał drogę pocztylion. Miał wyruszyć dopiero po północy, więc czasu było dużo. Woberzy zastali cygańską kapelę wrzaskliwą, lecz namiętną. Ścisk był ogromny i dym przesłaniał wszystko, że zaledwie znaleźli miejsce za stołem.