Strona:PL Grabiński Stefan - W pomrokach wiary.djvu/036

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

30

dzało słońce przygasłe światło popołudnia a z za kaszmirowej kotary przesiąkały drzemiąco-namiętne tony pieśni kreolów siadali samotni pod łękami arkad i snuli długie, wyczerpujące rozmowy. Czasami muzyka przygasała i na tle aksamitnych opon wynurzała się hieratyczna postać Bianki, wsłuchana w szmer rzucanych słów, pytań, odpowiedzi... Czasami już księżyc zapalał blade ognie w porozwieszanych pawężach, srebrzył się na klindze dagi, pylił na brzeszczotach skrzyżowanych szpad...
Szczególnie jedna z tych rozmów utkwiła mu głęboko w pamięci.
Było to na krótko przed wyjazdem Olivareza do południowych kresów kraju, gdzie miał objąć w zarząd przypadające nań apanaże. Bliskie pożegnanie, może jakieś niejasne przeczucia spowodowały, że brat był pamiętnego wieczora silnie podniecony, co jak zwykle u niego objawiło się w potrzebie żywej dyskusyi. Toczyła się na ulubiony mu temat o życiu pozagrobowem i stosunku ducha do materyi.
— Doprawdy — mówił — nie rozumiem waszej uporczywej pogardy dla ciała. Zdaje mi się czasem, żeśmy już bardzo zwyrodnieli. Widzisz Alonzo, nie mogę się zgodzić na tę jednostronność; zbyt silnie przemawia do mnie świat zewnętrzny, zbyt piękni wydają mi się ludzie w swej dumnej dostojności ciał. Przenigdy nie przechylę się ku rozpaczliwej wierze, że tyle boskich kształtów rozwieje się kiedyś w proch, lub wylęże tylko trujące miazmaty chorób. Nie podobna! Toby była ohydną igraszką, tępym bezsensem piękna. Miałyżby być li tylko kapryśnym tworem znudzonego nicością demona te wiotkie, gibkie linie, co w takt tajemnych rytmów układają się w spiżowy posąg