Strona:PL Gould - Gwiazda przewodnia.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

liwy: — Mateczko kochana, śliczna mateczko, jestem doprawdy w okropnym kłopocie... Daj mi coś z twojej prywatnej kasy...
— Komużeś się znów zadłużył? — niespokojnie spytała pani Wilder.
— Karterowi po największej części... No i cóż z tego? — dodał wyzywająco, widząc przerażenie matki — nie palę przecie cygar i nie piję już ani troszki szampana z Karolem de Peyster, którego towarzystwa mama tak dla mnie pragnie!
— Ale, Horciu, doprawdy, że nie mogę przyjść ci w pomoc tym razem... Słyszałeś, co ojciec powiedział? Zresztą mam wszystkiego dziesięć dolarów, a muszę jeszcze zapłacić za niektóre dodatki do sukienki Marjorie...
Mówiła z niezwykłą stanowczością. Gniewny płomień wytrysnął na twarz syna.
— Bodajby ta mała żebraczka była umarła, zanim sprowadziłaś ją tu, matko, aby stawiać mi ją na każdym kroku wpoprzek moim zamiarom i trwonić na nią wszystkie twoje pieniądze. Czyż nic zupełnie dać mi nie możesz? Obawiam się, że Karter wykona swoją groźbę i rachunek przyśle ojcu, jeżeli choć w części nie zaspokoję go dzisiaj.
— Boże mój! sama nie wiem, co zrobić! — zawołała skłopotana pani Wilder. — Jest tam z piętnaście dolarów w mojej szufladce... przeznaczałam je dla Lizety, jako część jej zasług... Weźże je, jeżeli chcesz już koniecznie... zapłacę jej innym razem.
— Potrzeba mi sześćdziesięciu — uparcie dowodził chłopiec.
— W takim razie obejdziesz się niczem — stanowczo rzekła matka, odbierając mu klucze. — Nie dam ani szeląga więcej... Bierz lub nie... i śpiesz się, bo oto Marjorie nadchodzi.
Dandys w podskokach wbiegł do pokoju, a w ślad za nim młoda jego pani. Horacy wsunął pieniądze do kieszeni, wykrzywił się Marjorie, która lękliwie usunęła mu się z drogi i kopnął nogą Dandysa, gdy ten, kręcąc ogonkiem i strzygąc uszkami, biegł do niego.
— Mamo! — odezwała się oburzona dziewczynka, biorąc pieska na ręce i usiłując czule uspokoić żałosne jego skomlenie. — Horcio jest bardzo niedobry! Powiedz mu, proszę, aby zostawił mego pieska w spokoju.
— Twego psa, ty przywłaszczycielko! — zawołał Horacy sarkastycznym tonem. — Co ty tu masz swojego? Lepiejbyś powróciła do ochrony, skąd cię wzięto z litości!
— Wstydź się! — zawołała rozjątrzona do żywego pani Wilder; ale drzwi zamknęły się już hałaśliwie za wychodzącym studentem. — Margie, kochanie moje... nie zważaj, proszę, na