Przejdź do zawartości

Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zwisały z wierzchołków młodych gałęzi; zaś z wierzchołków gałęzi starych zwisały grona owoców czerwonych i pomarańczowych. Każda latorośl była niemi obciążona; a wspaniały przepych kwiatów, owoców, liści i łodyg odbijał od żywego lazuru morza z napięciem i niedoprawdy podobieństwem snu, jakby resztka bajecznego ogrodu.
— Co za cudo!
Donna Marya zbliżała się powoli, nie trzymana już za rękę przez Delfinę, która biegła, szalona z radości, żyjąca jednem pożądaniem: złupienia całego lasu.
— Czy mi pani przebacza? — odważył się przemówić Andrzej. — Ja nie chciałem pani obrazić. Przeciwnie widząc panią tak wysoką, tak daleką odemnie, tak czystą, myślałem, że nigdy nie powiem pani o swojej tajemnicy, że nigdy nie będę prosił o przyzwolenie, że nigdy nie przejdę w poprzek jej drogi. Od kiedym panią poznał, wiele o niej śniłem, we dnie i w nocy, lecz bez nadziei i bez końca. Wiem, że mnie pani nie kocha, że nie może mnie kochać. A jednak, proszę mi wierzyć, zrzekłbym się wszystkich obietnic życia, za mały kącik w sercu pani...
Ona szła dalej, powoli, pod błyszczącemi drzewami, które zwieszały nad jej głową swe kwietne kiści, białe i czerwone, delikatne grona.
— Proszę mi wierzyć, pani Maryo, proszę mi wierzyć. Gdyby mi teraz kazano zrzec się wszelkiej próżności, i wszelkiej pychy, wszelkiego pożądania i wszelkich zabiegów; jakiegokolwiek najdroższego wspomnienia z przeszłości, jakiejkolwiek choć najsłodszej ponęty przyszłości i żyć jedynie w pani i dla pani, bez jutra, bez wczoraj bez jakichkolwiek innych węzłów, bez żadnego innego ukochania, poza światem, zupełnie