Przejdź do zawartości

Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

być w Sjenie 17. października, w dzień urodzin Delfiny.
— Szkoda! 20. października obchodzą w Rovigliano święto podarunków, prześliczne i osobliwe.
— Jakże zrobić? Gdyby mnie brakło, sprawiłoby to matce wielką przykrość. Delfina jest jej bóstwem...
Mąż milczał: musiał być milczący z natury. Średniego wzrostu, trochę tłusty, trochę łysy, miał skórę szczególnej barwy, o bladości zielonawo-fioletowej, od której odbijało białko oczu przy promieniach wzroku, jak emaljowe białko na niektórych głowach starożytnych bronzów. Szorstkie, sardoniczne usta, ocieniały wąsy czarne, twarde, równo podstrzyżone jak włosie szczotki. Był podobny do człowieka całkiem przepojonego żółcią. Mógł mieć lat czterdzieści lub nieco więcej. W jego osobie było coś dwoistego i zwodniczego, co nie mogło ujść uwagi, bacznego spostrzegacza; był to ów nieokreślny wygląd zbrodniczości, który mają w sobie generacye pochodzące z pomięszania ras nieprawych, wzrastających w niepokoju.
— Patrz, Delfino, wszystkie pomarańcze kwitną! — wykrzyknęła Donna Marya, wyciągając w przejeździe rękę, żeby zerwać gałązkę.
Droga wspinała się w istocie, w pobliżu Schifanoji pomiędzy dwoma lasami pomarańczowymi. Drzewka były tak wysokie, że rzucały cień. Morski wiatr powiewał i tchnął poprzez cień, pełen woni, którą można było prawie pić łykami, jak orzeźwiającą wodę.
Delfina klęknęła na siedzeniu i wychyliła się zewnątrz powozu, żeby chwytać gałęzie. Matka objęła ją ramieniem, przytrzymując.
— Uważaj! Uważaj! Możesz upaść. Zaczekaj chwilkę, aż zdejmę welon — rzekła. Daruj, Franczesko; pomóż mi.