Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niedawne słodycze spokoju i melancholii wydały się mu już dalekimi, wydały się mu złudzeniem, które już umknęło; prawie zdawało się mu, że rozkoszował się nimi inny duch, nowy dziwny, który wstąpił weń, a potem zniknął. Zdawało się mu, że jego dawny duch nie może już nigdy odnowić się ni dźwignąć. Wszystkie rany, które niepowściągliwie otworzył w godności swojej wewnętrznej istoty, krwawiły. Wszystkie poniżenia, które bez oporu sprawiał swojemu sumieniu, wystąpiły na jaw jak plamy i rozszerzyły się jak trąd. Wszystkie gwałty, które bezwstydnie wyrządzał swoim ideałom, wzbudzały w nim surową, zrozpaczoną skruchę, jak gdyby płakały w nim dusze jego córek, którym on, ojciec, zrabował niewinność, kiedy marzyły we śnie.
I on płakał wraz z niemi; i zdawało się mu, że jego łzy nie spływały po sercu jako balsam, lecz odpryskiwały, jak od materyi lepkiej i zimnej, owijającej jego serce. Dwoistość, udawanie, fałsz, hipokryzya, wszystkie kształty kłamstwa i zdrady w życiu uczuciowem, wszystkie przylegały do jego serca jak ciągła, lepka materya.
Zbyt wiele był kłamał, zbyt wiele oszukiwał, zbyt był spodlił się. Naszła go trwoga przed sobą i przed swoim występkiem. — Hańba! Hańba! — Zbeszczeszczający brud zdał się mu niezniszczalnym; rany wydały się mu nieuleczalnymi; zdawało się mu, że musi nosić w sobie wstręt do nich na zawsze, na zawsze, jako karę bez końca. — Hańba! — Płakał pochylony przez podręcz okna, opuszczony pod ciężarem swojej nędzy, złamany, jak człowiek, który nie widzi ratunku; I nie widział gwiazd wybłyskających w głęboki wieczór jedna po drugiej nad jego biedną głową.