Przejdź do zawartości

Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jakiś jakby dech silny i groźny przeleciał nad werandą, tonącą w sinym blasku kul.
Cała dusza Tatr mignęła w tym tchu, gniewna za to najście wykrygowanych mrówek, wnoszących ze sobą szarą drobiazgowość zbytecznych potrzeb życia. Świętokradztwem od wichrów spadło i wstrząsnęło pod serdakiem (krojem staników i żakietów) piersiami. Była to jedna dziwna, nieuchwytna, nieprzetłómaczalna na język szablonów chwila.
I znów ucichło wszystko.
Widmo gór, które tak wystąpiło przeogromnie w tchnieniu swojem, cofnęło się i zastygło.
Rozdzwoniły się łyżeczki, trzaskały zapałki, migały dzienniki na długich drągach. Przestano się interesować Gąsiennicą i jego błękitnemi wstążkami. Ciekawy był tylko w zestawieniu z księciem.
Sam bladł i tracił zupełnie to, co więziło ku niemu oczy.
Poczuł to, jak aktor, który po tryumfach scenicznych wraca sam do domu pod parasolem i w zbyt dużych kaloszach. Lecz Gąsiennica wytrawny był i wytrwały. Zwrócił się znów ku Tuśce i zaczął świdrować oczkami.
I nagle — jakby z kobzy jakiej wydobywał swe efekty — podskoczył — gwizdnął krzyknął i puścił się po asfalcie werandy »zbójnickiego«.
Dreptał i pozierał na »nóżki«, wyglądające, jak maczugi owinięte płótnem. — Zgrabnie podskakiwał i bił piętą w ziemię. Cuha rozlatywała się dokoła niego, jak skrzydła. Głosem ochrypłym śpiewać zaczął wieczne i klasyczne

»W murowanej piwnicy
Tańcowali zbójnicy«...

Dopiął swego.
Publiczność porwała się z miejsc i zaczęła przyglądać się tańczącemu, jak pajacowi na linie.
Pita w zachwycie złożyła ręce.
Zewsząd dawały się słyszeć szepty: