Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/418

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

drżącej, jak koń cyrkowy na odgłos muzyki balowej, pawiącej się strojnym czaprakiem, nie bacząc, ile ten czaprak wysiłku kosztuje.
— Zastanowić się tylko — zastanowić!... — sam mówi do siebie Porzycki, zastanowić nie jak mężczyzna, któremu pachnie różowe ciało blondynki, ale jak — człowiek, jak człowiek.
Te dwa karki, ten jeden różowy, złoty, wysuwający się zwycięzko z fałdów balowej sukni, kręcącej się zalotnie pod ogniem pożądliwych spojrzeń męskich i ten drugi kark chudy, zmęczony, wiecznie pochylony nad zapyloną masą akt, biurowych spraw....
Nic — tylko te dwa karki!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Tam — za Porzyckim ogień dogasa, potoczek szumi cichutko, jakby jakaś bardzo daleka muzyka. Nigdy jeszcze Porzyckiemu nie było tak w górach smutno, jak w tej chwili. Zawsze życie, aż kipiało w nim i wyładowywało się śpiewem, krzykiem, ruchem, pocałunkiem, słowem — całą energią.
A dziś serce się w nim ocknęło. I on obrachunek z niem robi — stara się zimno, spokojnie wmyślić się w stan swoich uczuć.
Wmyśla się i przeraża.
Zimny pot wypływa mu na czoło.
Wszakże on, kochając bardzo mało, kochając prawie nic — ot »sezonowo«, chciałby zdruzgotać coś, co już istnieje, coś, co ma racyę tu, coś, co stanęło pracą szaloną, ciężką tego biednego człowieka.
On chciał rozbić... rodzinę!
Zabrałby tę różową, białą kobietę i odszedł, nie bacząc, że tam pozostał ten, który lat kilkanaście chleb swój maczał w swym pocie i w mumię się zamienił dlatego, aby ona wykwitła taka biała, taka różowa, taka złota i pożądania godna.
A to marzenie pozostania wreszcie we dwoje, to pragnienie śmierci w ciszy spełnionych obowiązków, ta