Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Proszę cię... proszę, moja droga... zrób mi tę przyjemność... dziękuję mamuńci...
Zwyczajem przyjętym, Tuśce zdawało się, iż wypełnia obowiązki dobrej matki, zmuszając dziecko do wlewania w siebie dużej ilości letniej, tłustej wody, nazwanej rosołem — i do usilnego darcia zębami łyka krowiego mięsa, ochrzczonego polędwicą.
— Jedz... proszę cię...
Dziewczynka żuje z widocznym, choć pokrywanym wstrętem szablonową strawę, która ma ją »odżywiać«.
Deszcz leje na dworze z coraz większą zaciekłością.
— Siąpi! — wyrokuje gaździna, która teraz wpadła w ekstazę przed wykrochmalonemi firankami, podpiętemi kawałkami niebieskiego papieru.
— Pikne firanki... — zaczyna.
Lecz Tuśka, która w tej chwili czuje całe mizeractwo otoczenia i owej upragnionej »willedżiatury« — postanawia czemś ubarwić sobie i dziecku to życie.
— Chcesz ciastko z kremem? — zapytuje Pity, odsuwając z niezadowoleniem talerze.
— Dziękuję mamusi!
Czy tu jest cukiernia?
— Hej — cegokby nie było.
— Może wasz syn by poszedł po ciastka? Dostanie za drogę.
Gaździna parsknęła śmiechem.
— Mój syn? — Adyk on w Hameryce!
— No, a ten młody góral, co nam tu wczoraj pomagał rzeczy rozpakować?
— Jakowy?
— O mamuńciu — zawołała Pita — ot, on idzie do szopy...
Gaździna wyjrzała przez okno, unosząc delikatnie firankę.
— Ten?... dy to... mój...
— No więc...
— Mój mąż, a nie syn.
Zapanowało chwilowe milczenie.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .