Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziękuję — zupełnie zdrowa.
— Czy wręczono pani cali chloricum?
— Tak... dziękuję... było już niepotrzebne.
Tuśka podeszła do drzwi, prowadzących na dziedziniec, i uchyliła je
— Gaździno!...
Deszcz lał ciągle szaremi, ukośnemi strugami.
— Gaździno!...
Porzycki coś koło roweru majstrował.
— Pani pamięta? — zapytał — dziś próba, będzie Markowska i Marcin.
— Pamiętam! — odrzuciła sucho Tuśka.
Chciała mu rzucić w twarz, iż grać nie będzie, że nie pozwala im, tej bandzie cyganów wtargnąć do swego mieszkania, że nie chce mieć z nimi nic wspólnego, ale coś ją wstrzymywało, paraliżowało jej słowa. Mówiła to sobie wszystko w myśli, głosem wydać nie była w stanie.
Zwróciła się do swego pokoju. Gdy już była na progu, Porzycki zatrzymał ją słowami:
— A!... chciałem panią uprzedzić, że dziś nie będziemy jedli razem obiadu. Jestem zaproszony.
— Do kolegów?
Twardo popatrzył na nią przez chwilę.
— Tak! Stamtąd z Marcinem i Markowską do pani przyjadę.
— A... dobrze!...
Weszła do siebie i drzwi zamknęła.
Więc to tak? — myślała — więc to tak się kończą takie... flirty?
Spojrzała dokoła, szybko pozbierała lampę, marynarkę, drobiazgi Porzyckiego, z któremi, jak sam mówił, »sprowadził się« do niej i oddała je wchodzącej gaździnie.
— Zanieście to temu panu z przeciwka! — wyrzekła ostro, mierząc blachy i fajanse nienawistnem spojrzeniem.
Niemniej przecież łowiła uchem, czy nie dosłyszy choć kilku słów, jakiemi Porzycki przyjmie owo odesłanie drobiazgów.