Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tuli twarz u poduszki.
Leży nieruchoma, leży długo — długo.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pukanie do drzwi — i w ślad za tem ktoś wchodzi do izby.
Szeleści suknia, słychać kroki mężczyzny. I jego głos:
— O! pani śpi...
Tuśka porywa się z łóżka.
— Nie, nie — nie śpię.
Przed nią stoi Porzycki, a obok niego kobieta, ubrana w czarną grenadinę i czarny kapelusz.
Tuśka spotyka śliczne, czarne oczy, oczy Porzyckiego, wpatrzone w nią, bladą ściągłą twarz, obramowaną pasmami ciemno-blond włosów i blado poczciwie uśmiechnięte usta kobiety, którą los i niedola tak smutno uśmiechać się nauczyły.
Pytający wzrok Tuśki biegnie ku twarzy Porzyckiego.
On z uśmiechem nieokreślonej dumy i radości ręką nieznajomą wskazuje:
— Moja matka!
Z serca, z duszy, z oczu Tuśki opada czarna zasłona.
To słowo znów rozsłonecznia jej wszystko. Wyciąga rękę ku przybyłej z niebywałą u niej serdecznością.
— Jakże się cieszę!... — mówi — i zwraca się w miłem zmieszaniu do córki.
— Pito!... matka pana Porzyckiego!
Biało-różowa laleczka podchodzi.
Oczy czarne, dobre i uśmiech ciepły ogarniają śliczne postacie Tuśki i Pity.
I od razu robi się ciepło, jasno, miło, jakby ktoś do zamkniętego i opustoszałego dworu otworzył okiennice i wpuścił słońce i zapach bzów i jaśminu.