Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ my się kochamy.
— Tak na chłodno. W drewniany sposób. I to się potem na dzieciach odbija.
Ton jego spoważniał.
— Skoro tak mówimy szczerze — zaczął znowu — to ja pani powiem wielką prawdę, tylko proszę się nie obrazić.
Wyprostowała się, jakby za nadejściem nieprzyjaciela.
— Jeśli to co nieprzyzwoitego...
— Tylko ludzie nieprzyzwoici widzą w rzeczach naturalnych nieprzyzwoitość. Więc niech pani słucha. Są różne dzieci... Dzieci serca, dzieci krwi, dzieci obowiązku. Te ostatnie są najbiedniejsze. Są — drewniane. Najszczęśliwsze są dzieci serca.
Zawiesił głos i dodał z prześliczną prostotą:
— Ja jestem dzieckiem serca!
— A ja?...
— Pani musiałaś być właśnie dzieckiem obowiązku z pewną nieznaczną domieszką krwi. Ale życie zatarło wszystko, i dziś pani dzieci są już czystemi dziećmi obowiązku. Dlatego są takie skryte, nieufne, milczące, obowiązkowe i grzeczne. Pani tego nie czuje? co?
Tuśka milczała chwilę.
— Może... — wyrzekła wreszcie — może pan ma i racyę, ale...
— Co ale? Pani powie, że tak lepiej? że żyć sercem nie warto? że oszczędza się dzieciom i sobie zawodów? Ależ pani jest po prostu ślepa! Pani nie wie, co to jest kochać i być kochanym — jakkolwiek... Czy w rodzinie, czy przy obcych, czy przez rzeczy martwe, czy przez takie słońce...
Ręką ukazał jej szczyty Mięguszowieckiej turni.
— O!... ja kocham to słońce i ono mnie kocha...
Tuśka podniosła oczy i spotkała się wzrokiem z tak wielkim czarem, że aż ku niemu zadrgało coś leciuchno w jej piersi.
Wędrowne, blade góry zarysowały się purpurową przepyszną linią na mleczno-białem niebie. Każda zasłona,