Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Biegną pod górę po kamieniach, jak dwoje dzieci.
— Mało publiczności!...
— Tem lepiej...
Ucieszył się.
— Jaka pani dobra — dziękujemy pani!
— Kto — my?
— Ja... reżyser, i słońce — prymadonna.
Mają już wybiedz na szczyt ścieżki, skąd widać Morskie Oko.
Zatrzymuje ją i otula troskliwie. Zapina apokaliptyczne zwierzę, obciąga rękawy żakietu.
— Jak się to ubrało... — mówi — jak na spacer po Nowym Świecie. Przeziębi mi się, zachoruje.
Jest tyle czułości w jego głosie, że Tuśkę ogarnia nieznane jej uczucie.
Nikt do niej tak nigdy nie mówił.
Mąż zapytuje ją czasem: »Nie zimno ci?« — tonem obojętnym, zapinając szczelnie swoje palto pod szyję, ale któż zdoła oddać słodycz tego tonu, troszczącego się o nią, jak o małe dziecko?
— Nie, nie — ciepło mi!... dziękuję!
— A spało dobrze?
— Dobrze!
— A śniło o mnie?
Rumieniec oblewa twarz Tuśki.
— No... no...
— Tak!
— To ślicznie. A teraz — do słońca!...
I znów biegną, zlatują na dół, aż wreszcie zatrzymują się koło wielkich głazów, przy których drzemią trawy.
— Tu czekać będziemy.
Siadają oboje na głazie. Jego ręka wsparła się o kamień za jej plecami, tak, że łopatkami ona dotyka jego ramienia. Siedzą nieporuszeni, on trochę cofnięty za nią, wpatrzony w śliczną linię jej włosów.
Tuśka — patrzy.
Tak — teraz, gdy wypoczęła, widzi lepiej, jest podatniejsza do przyjęcia wrażeń.