Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz on nie odchodzi, stoi ciągle w oknie.
— Szkoda! — mówi — sądziłem, że pani pójdzie się przejść. Nasi proponowali mi dziś spacer nocny daleki...
— To niech pan idzie.
— Może pójdę.
Opiera się jednak o ramę okna i nie odchodzi.
— Pani nie umie żyć! — mówi, patrząc na nią uważnie.
— Ja? Ależ ja żyję tak, jak wszyscy w mojem położeniu.
— Otóż to, otóż to — jak wszyscy. A każdy człowiek powinien przefasonować sobie życie do swojej indywidualności. W tem cała filozofia.
— Ja muszę się stosować do raz przyjętych zobowiązań.
— A w czemże im pani uchybi, jeśli pani choć trochę przestanie więzić i krępować siebie.
— O!... tak się panu zdaje.
Zbliża się ku niemu, jakby zwabiona czarem jego głosu. Stanęła prawie przed samem oknem. Światło poza nią uwydatnia linie jej ciała. Włosy złote prześwietlają aureolą. Twarz jej tonie w cieniu. On głowę przechyla, patrzy na nią i uśmiecha się przyjaźnie.
— Pani jest ładna — mówi z przekonaniem.
— O!...
— Tak. Ładna, tylko nie szczera. I to wszystko psuje. Ja z pani muszę zrobić szczerą kobietę... Pst!... nic nie mówić. Ani się pani nie opatrzy, jak się pani przerobi. I mąż pani będzie mi wdzięczny.
To słowo »mąż« pada po raz pierwszy w ich rozmowie. Jest to naturalne, że mówią o nim, a przecież Tuśkę jakby to uraża. Nie rozumie dlaczego.
— To musi być dobry człowiek! — dorzuca Porzycki.
Tuśka chce odpowiedzieć »bardzo«, ale znów jakieś nieokreślone uczucie więzi jej słowa.
— Ma pani jego fotografię?