Strona:PL Gabriela Zapolska - Menażerya ludzka.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dze i atłasową kołdrę, i samowar na szafie, i komodę, i firanki, i taką lampę u sufitu z kolorowem szkiełkiem. Aj, aj! o!... tobym chciała mieć!...
Cmoknęła ustami i znów zakołysała się, obejmując nagiemi ramiony swe kolana ledwo okryte cienką spódnicą.
Słaby blask płonącej na stoliku świeczki żółtawą linią oznaczał jej kontury. Miała w tej niedbałej pozie, w tym skurczu całej postaci, coś z owych żydówek tkwiących w piasku pustynnym.
— Och ty puchu marny! — wyrzekł wreszcie z pogardą.
Resia wzruszyła ramionami.
— Żebym ja puchem była — to dawnobym z siebie pierzynę zrobiła — wyrzekła sentymentalnie.
— Więc bogactw ci się zachciewa, ty kruku żydowski? — ciągnął Dyńdzio, — bogactw? Wschodniego zbytku? Nie wystarcza ci skromny dobrobyt, jakim cię otoczyłem? Dobrze — poznasz więc udrękę bogactwa! Pęknę w czternaście kawałków, jeśli od dziś za miesiąc, ty cho-