Przejdź do zawartości

Strona:PL G de Maupassant Silna jak śmierć.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

było już późno w nocy, ogień w piecu dogasał. Poprzez szyby wiatr się przeciskał mroźny. Wyczerpany, artysta położył się nareszcie, by do białego ranka myśleć i cierpieć.
Zerwał się wcześnie, nie wiedząc poco, nie wiedząc do czego się zabierze, rozdrażniony do najwyższego stopnia, niespokojny jak chorągiewka na dachu.
W poszukiwaniu jakiejkolwiek rozrywki dla umysłu i zajęcia dla ciała, przypomniał sobie, że właśnie tego dnia kilku jego towarzyszy z klubu miało się, jak co tygodnia, spotkać w Łaźni Maurytańskiej, by po masażu zjeść wspólne śniadanie. Szybko się więc ubrał, sądząc, że łaźnia i tusz uspokoją mu nerwy i wyszedł.
Ledwie przestąpił próg domu, zawiał go wiatr mroźny, ten pierwszy podmuch lodowy, w ciągu jednej nocy niszczący resztki lata.
Wzdłuż bulwarów istna zamieć żółtych liści, wiatrem gnanych, z suchym szelestem opadała na ziemię. Spadały na oślep, skroś szerokie aleje, między domami, jak gdyby wszystkie szypułki miały się odłączyć od gałęzi, podcięte ostrym brzeszczotem mrozu. Rowy i chodniki okryte warstwą grubą listkowia, przez parę godzin robiły wrażenie dróg leśnych z początkiem zimy. Wszystkie te martwe liście szeleszcząc pod nogami, zbijały się tu i ówdzie w żółte kępy, unoszone za każdym podmuchem wiatru.
Był to jeden z owych dni prrejściowych na pograniczu dwóch pór roku, pełne specjalnej melancholji, smutku konania lub kiełkowania odradzającego się życia.