Przejdź do zawartości

Strona:PL G de Maupassant Piotr i Jan.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rolandowa całkiem się już rozbudziła i rozmarzonym spojrzeniem obejmowała rozległy horyzont, skały nadbrzeżne i morze. Szepnęła:\
— Mimo to połów ci się udał.
Mąż jednak poruszył głową przecząco, równocześnie rzucając spojrzenie zadowolone na kosz, w którym ryby złowione przez trzech mężczyzn dygotały jeszcze, wydając lekki szelest ocierających się łusek i wzniesionych pletw — bezsilne, daremne wysiłki i podrzuty w powietrze zabijające.
Ojciec Roland chwycił naczynie między kolana, nachylił je, aż po brzeg pozwalając wypłynąć srebrnołuskim żyjątkom, by zobaczyć te na dnie, których drgawki agonji spotęgowały się a mocna woń ich ciał, zdrowy odór morza począł się wydobywać z pełnego wnętrza kosza.
Stary rybak wdychał ją chciwie, niby zapach róż, oświadczając:
— Chryste! toż świeżutkie!
I zaraz dodał:
— Ile ty złowiłeś, doktorze?
Starszy jego syn, Piotr, człowiek trzydziestoletni, o czarnych faworytach przystrzyżonych, jakie zwykle noszą biurokraci, z golonym wąsem i brodą, odparł:
— Och, niewiele, może trzy lub cztery.
Ojciec zwrócił się do młodszego:
— A ty, Janie?
Jan, wysoki blondyn, o silnym zaroście, znacznie młodszy od brata, uśmiechnął się i mruknął:
— Mniej więcej tyle, co Piotr, cztery lub pięć.
Za każdym razem powtarzali tosamo kłamstwo, ku niezmiernej radości ojca.
Owinął wędkę koło wiosła i krzyżując ramiona oświadczył: