Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powstawał zgiełk nie do opisania. Lud, zrozumiawszy rodzaj zbrodni, przejęty był najpierw oburzeniem a potem niezmiernym gniewem. głębi Mappalów, ze szczytów Akropolu, z katakumb i brzegów jeziora niezliczone tłumy spieszyły... Patrycjusze opuszczali swoje pałace, przekupnie odbiegali sklepów, kobiety rzucały dziatwę. Zbrojono się w miecze, siekiery, batogi, lecz przeszkoda, która wstrzymała Salammbo, nie dozwoliła im także rzucić się na niego. Bo jakże odebrać cudotwórczy welon? Patrzeć na niego było już zbrodnią; dotknięcie zaś zawartego w nim bóstwa groziło śmiercią.
W przedsionkach świątyń zrozpaczeni kapłani łamali ręce... Straż Legji pędziła bez celu. Wstępowano na domy, na tarasy, kolumny i na maszty okrętowe, patrząc na świętokradcę, który tymczasem oddalał się coraz więcej. Za każdym krokiem jego zwiększała się wściekłość a zarazem i przerażenie tłumów. Ulice opróżniały się na jego widok, gdyż cały nawał ludu pierzchał natychmiast w dwie strony, ustępując aż do szczytu szańców.
Matho gdziekolwiek zwrócił oczy, wszędzie widział spojrzenia gotowe go pochłonąć, zęby zgrzytające i wygrażające mu pięści, wszędzie powtarzały się przekleństwa córki Hamilkara.

Nareszcie zaświsnęła rzucona strzała, za nią podążyły inne, lecz źle celowane — gdyż obawiano się uszkodzić zasłony — przeszły ponad głową uchodzącego. On zasłaniał się zabranym skarbem niby puklerzem coraz z innej strony, a mieszkańcy nie śmieli go bliżej napastować. Uchodził więc szybkim krokiem przez otwarte ulice, spotykając jednak często zawady nagromadzonych sznurów, wozów, sideł. Był przymuszony zawracać nieraz. Nakoniec przecież dostał się na plac Khamona, gdzie niegdyś pomordowano