Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pozwól mi widzieć zasłonę, — przemówiła Salammbo, — prędzej, ach prędzej.
Dzień już świtał, blade zielonawe światło zabłysnęło przez liście z talku. Dziewica, omdlewając prawie ze wzruszenia, wsparła się na poduszkach łoża.
— Kocham ciebie! — wykrzyknął Matho.
Ona szeptała zcicha:
— Daj mi zasłonę, — i oboje zbliżali się ku sobie.
Salammbo, okryta powłóczystą białą szatą, postępowała z utkwionemi w welon wielkiemi swemi oczyma. Matho spoglądał olśniony wspaniałością jej postaci. Podawał welon, starając się owinąć nim dziewicę, która wyciągnęła ręce, lecz ta nagle stanęła nieruchoma i tak chwilę patrzyli na siebie w osłupieniu. Aż ogarnął ją wstręt niepojęty, podniosła oczy, otworzyła usta, zadrżała. Pochyliła się, aby uderzyć w patery spiżowe, wiszące obok materaca i wołała z całej siły:
— Na pomoc, na pomoc, precz świętokradco, przeklęty, bezbożny. Do mnie Taanach, Kroûm, Eva Micipsa, Schaoûl!
Postać przestraszonego Spendiusa ukazała się w framudze między czarami glinianemi, wołając:
— Uciekaj, już biegną!
W tejże chwili powstał wielki zgiełk na schodach i tłum ludzi, kobiet, służących, niewolników wpadł do komnaty, niosąc oszczepy, maczugi, kordelasy, puginały. Na widok nieznajomego w tem miejscu, wszyscy stanęli jakby odrętwieli z przerażenia. Służebne wydały żałobne wycia, eunuchy pobledli na swej czarnej skórze.
Matho stał za balustradą osłonięty welonem, podobny do zjawiającego się wśród gwiaździstego firmamentu boga. Niewolnicy rzucili się na niego, córka