Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/6

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

krywała masa woniejących róż i lilij. — Piaskiem czarnym, zmieszanym z prochem koralu wysypano chodniki i środkową aleję między cyprysami, których rząd podwójny przedstawiał niby kolumnadę ciemnozielonych obelisków.
Pałac z numidyjskiego, żółto centkowanego, marmuru ukazywał w głębi swe cztery piętra z balkonami. Zdobny wielkiemi schodami z drzewa hebanowego, z bramą czerwoną, czarnym krzyżem przedzieloną, z kratami spiżowemi broniącemi od skorpionów, i z siatką złoconą zasłaniającą górne otwory, pałac ten dziki w swojej wspaniałości wydawał się żołnierzom równie nakazujący i nieprzenikniony jak oblicze samego Hamilkara. Rada wyznaczyła dom ten na miejsce dzisiejszej uroczystości. Wojownicy przychodzący do zdrowia w świątyni Eschmuna, ciągnęli tutaj wsparci na kulach od samego wschodu słońca. Z każdą chwilą przybywał nowy ich zastęp, tak że wszystkie chodniki przepełnione były tym tłumem, jak gdyby potokami spieszącemi do wspólnego morza.
Między drzewami widać było zwijających się niewolników wpół nagich, gazelle chroniące się z żałosnym bekiem. A nad tem wszystkiem słońce już zachodziło zwolna; upajająca woń drzew cytrynowych czyniła jeszcze cięższem powietrze zgęszczone wyziewami oddychających tłumów.
Byli tu ludzie wszelkiej narodowości. Ligurowie, Luzytanie, Balearczycy, negrowie i zbiegi z Rzymu. Słyszano ciężkie narzecze doryjskie i brzmiące sylaby Celtów, niby hałaśliwe wozów wojennych odgłosy. Jońskie końcówki zlewały się z twardemi spółgłoskami synów puszczy podobnemi do krzyków szakala. Greka rozpoznać było można po wysmukłej postaci, Egipcjanina po wzniesionych ramionach, Kantabryjczyka po grubych łydach, Karyanie powiewali dumnie pióra-