Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bowali ścian góry własnemi rękami, starając się odkryć jakie przejście. Nakoniec dzień zaświtał. Zobaczyli wkoło siebie niby wielki mur ścięty prostopadle. Nie było już środka wybawienia, nie było nadziei! Dwa naturalne wyjścia z tego miejsca były zamknięte, jedno sztuczną zaporą, drugie nagromadzonym stosem skał.
Wtedy wszyscy spojrzeli na siebie w milczeniu, Pochylili się jedni na drugich, czując w sercach lodowate zimno a na powiekach ciężkość tłoczącą. Po chwili jednak zrywali się, biegając ku skałom, lecz najniżej położone, były przygniecione drugiemi, nie dały się poruszyć. Żołnierze starali się uczepić tak, aby dosięgnąć wierzchołka skał, lecz wypukła forma tych wielkich mas nie dozwoliła się utrzymać nikomu. Chcieli przekopać grunt z dwuch stron wąwozu, lecz wnet połamali narzędzia. Z mat swoich namiotów ułożyli wielki ogień, lecz ogień nie mógł spalić góry. Powrócili do zastępującej im zasuwy, była ona najeżoną wielkiemi gwoździami, grubemi jak kołki, ostremi jak groty, a gęstszemi od szczeciny szczotki. Rozpacz tak rozogniła barbarzyńców, że się rzucali sami na tę zaporę; rozraniali piersi i grzbiet aż do krwi — i spadali na ziemię, zostawiając na tych strasznych kolcach szczątki poszarpanego ciała i pokrwawione czupryny.
Kiedy uniesienie cokolwiek się uspokoiło, zaczęli rozpatrywać zapasy swej żywności. Jurgieltnicy, któych bagaże przepadły, posiadali przy sobie zaledwie na dwa dni pokarmu. Inni znów znaleźli się całkiem ogołoceni, gdyż właśnie oczekiwano przyobiecanego konwoju od południowych prowincyj.
Z początku błąkało się jeszcze nieco bydła, które Kartagińczycy rozpuścili w wąwozie dla zwabienia w zasadzkę nieprzyjaciół. Pozabijano je lancami i spo-