Strona:PL G Flaubert Salammbo.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

raz spoglądał tylko nieraz tęsknym wzrokiem na szczęśliwych kochanków, którzy uprowadzali swe wybrane wśród gajów terebintu!...
Życie jego płynęło na dozorowaniu kadzielnic, waz, złotych szczypczyków i grabków do popiołów ofiarnych, oraz ozdób i szat odziewających posągi, nie wyłączając nawet bronzowych igieł do fryzowania włosów starej Tanity, w trzecim budynku obok szmaragdowej winorośli przebywającej. W jednostajnych zawsze godzinach unosił spadające obicia jednych i tychże samych podwoi; w jednej i tejże samej postawie wyciągał ramiona, lub też korzył się, padając twarzą na jedne zawsze płyty kamiennej posadzki, wkoło zaś niego tłumy kapłanów bosemi nogami przechodziły po kurytarzach pełnych wiecznego mroku.
Wśród tej posępnej barwy jego żywota, Salammbo była niby kwiatem posadzonym na grobowcu. Lubo obchodził się z nią ostro i nie szczędził ani słów gorzkich, ani pokuty dla niej, przecież stanowisko utrwalało pomiędzy nimi niby równowagę nieznającą różnicy płci; jemu mniej chodziło o posiadanie dziewicy, jak o znalezienie jej zawsze piękną i czystą. Częstokroć uważał, że ona napróżno trudzi swój umysł, ażeby go rozumieć, wtedy opuszczał ją smutniejszy jeszcze, czując się więcej samotnym i opuszczonym.
Niezrozumiałe słowa, wyrywające mu się często, ulatywały przed Salammbo nakształt błyskawic oświetlających przepaście. Razu jednego, gdy w czasie nocy oboje z tarasu patrzyli na gwiazdy, a Kartagina rozpościerała się u stóp ich wraz z zatoką i morzem niknącem w cieniach, on jej wykładał teorję przechodzenia dusz, które zstępują na ziemię tąż samą drogą co słońce przez znaki zodjaku. Wyciągniętą ręką