Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się za panie bracie — notabene musisz sam wszystko fundować, kosztuje to wprawdzie nieco, ale na to zważać nie trzeba — posuwasz dalej, prowadzisz go pomiędzy graczów i rozpustników; wplątujesz go w bójki i brzydkie awantury, póki sos i nos, mienie i sumienie i sławę nazwiska nie porwą puśliska — bo mówiąc ci nawiasem, nic nie sprawisz, aż ciało i duszę zgubisz za jednym zachodem. Wierzaj mi bracie, z mojego doświadczenia ledwiem nie pięćdziesiąt razy wysnuł: że jak tylko poczciwy człowiek z gniazdeczka prychnie, tam zaraz dyabeł panuje, i skok wtenczas tak łatwy, tak łatwy jak skok z zalotnicy na dewotkę. Słuchaj no — co to za łomot?
Racman. Piorun gdzieś uderzył, kończ swoje.
Szpigelberg. Jeszcze krótszym i lepszym sposobem: rabujesz mu dom i gospodarstwo, tak żeby koszulki na grzbiecie nie zostało — przyjdzie z własnej ochoty. Nie ucz mnie sztuczek, braciszku — ot tam raczej zapytaj tej bronzowej twarzy. Ciężka sprawa była! O, tego cudownie w łapki schwyciłem. Przesunąłem mu czterdzieści dukatów pod nosem i obiecałem wyliczyć, jeźli mi przyniesie wyciśnięte na wosku klucze pana swego. Wyobraź sobie, głupi osioł wyciska — i niech mię dyabeł porwie — przynosi klucze i żąda zapłaty. Monsieur, wołam, wiesz waćpan, że ja te klucze zaniosę prostą drogą do komisarza policyi i najmę mu kwyterę pod jasną szubienicą?