Przejdź do zawartości

Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dłużej nie śniłem, możebym z ust jego przebaczenie otrzymał.
Amalia. Anioły nie gniewają się — on ci przebacza. Biorąc go za rękę smutnie. Ojcze mojego Karola! — ja ci przebaczam.
Moor. Nie, moja córko! Ta śmiertelna bladość twojej twarzy potępia ojca. Biedna dziewczyno, ja ci zabrałem uciechę twojej młodości — o, nie przeklinaj mnie.
Amalia całując jego ręką z czułością. Ciebie?
Moor. Czy znasz ten obraz, córko moja?
Amalia. Karola!
Moor. Tak wyglądał, gdy rok zaczynał szesnasty. Teraz to inaczej — oh! wnętrzności mi pali. — Ta łagodność musi być gniewem, ten uśmiech rozpaczą — nieprawdaż, Amalio? — Wszak to był dzień jego urodzin, gdyś go w jaśminowym gaju malowała? O córko moja! wasza miłość tyle mi szczęścia sprawiała.
Amalia z oczami w obraz utkwionemi. Nie! nie! to nie on! Na Boga, to nie Karol! Tu, tu na sercu i czoło wskazując on tak doskonały, tak inszy! Leniwa farba nie ma mocy wyźwierciedlić niebiańskiego ducha, co w jego ognistem oku się żarzył. Precz z tym obrazem! Dzieło partacza!
Moor. Ten słodki, rozgrzewający wzrok gdyby stał nad łożem mojem: w śmierci żyłbym nawet! Nigdybym nie umarł!
Amalia. Nigdybyś, nigdy nie umarł! Śmierć