Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rany wasze, czeskie lasy! Prawda, prawda: za to trzeba było zapłacić.
Szwarc. Uspokój się, kapitanie, chodź z nami! To widok nie dla ciebie. Prowadź nas dalej!
Karol. Czekajcie! Jeszcze słowo, nim dalej pójdziemy. Słuchajcie, wy pochopni zbirowie moich barbarzyńskich rozkazów — od tej chwili przestaję być wodzem waszym. Ze wstydem i wstrętem odrzucam tę krwawą buławę, pod którą myśleliście mieć prawo zbrodnie popełniać, brudzić światło niebieskie dziełami ciemności. Idźcie w lewo czy w prawo! — Nic odtąd wspólnego między nami nie będzie.
Rozbójnicy. Ha, lękliwcze! Gdzież twoje wysokie wzniosłe zamiary? Toż były tylko bańki mydlane, co znikły za podmuchem jednej kobiety?
Karol. O, szalony głupiec ze mnie, żem myślał ohydnymi czynami świat upiększyć a bezprawnością prawo utwierdzać! Nazwałem to zemstą i słusznością. Byłem tyle zuchwały, opatrzności Boska, porwać się na zaostrzanie szczerb twojego miecza, na poprawę stronniczych twych rozrządzeń — ale — o głupie dzieciństwo! otóż stanąłem u brzegu okropnego życia i łkając, zgrzytając zębami, co widzę! oto dwóch ludzi jak ja, cały porządek świata moralnego zdoła wywrócić ze szczętem. Przebacz, o przebacz dziecku, co się na władzę twoją targnęło. Zemsta tylko do ciebie należy; ręki człowieka nie potrze-