Strona:PL Friedrich Schiller - Zbójcy.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kochanki wzrok tęskny, nie dla mnie, nie dla mnie uścisk przyjaciela wiernego. Dziko się poruszając. Otoczony zbójcami, gadzinami zasykany; przykuty do zbrodni żelaznym łańcuchem — chwiejącym krokiem na trzcinie występków, wśród kwiecia szczęśliwego świata pędzę do grobu zaguby, wyjący Abadonna!
Szwarc do innych. Do niepojęcia! Jam go tak nigdy nie widział.
Karol boleśnie. O, gdybym mógł wrócić do matki żywota, gdybym żebrakiem mógł się narodzić. Nic więcej nie pragnę, o Boże! Niech będę, jak ten najemnik: zamęczę się pracą, ażby mi krew po skroniach ciekła — byle rozkosz jednego tylko snu kupić, szczęśliwość jednej łzy tylko.
Grim do innych. Cierpliwości — paroksyzm się zwalnia.
Karol. Był czas, że mi łzy tak łatwo płynęły. — O wy dni ciche, o zamku ojca mojego, wy zielone, zachwycające doliny — wy wszystkie rajskie obrazy mojego dzieciństwa — czy już do mnie nigdy nie wrócicie, nigdy nie przyjdziecie szmerem swym drogim chłodzić pierś palącą? Płacz ze mną, przyrodo! nie powrócą nigdy do mnie, nigdy nie przyjdą szmerem swym drogim chłodzić pierś palącą. — Przeszły, przeszły niepowrotnie!