Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nieszkodliwy, ale pasażerowie nie chcą go miéć z sobą w dyliżansie, weź go, Bill, na kozioł. Zgoda — mówię. Cóż powiesz, kto był ów cichy, nieszkodliwy waryat? Kto? Johnson, we własnéj osobie!
— Nie poznał mnie — ciągnął Yuba Bill, ciężką rękę opuszczając na ramię z natężoną uwagą słuchającego młodziana — zapomniał o tobie, Tomy, o Angel, o cynobrowéj grocie, o wszystkiém, o własném nawet imieniu: pomyśl, nazywał siebie Skaggs, a wiedziałem przecie, że to nie Skaggs jakiś, ale Johnson, stary moczywąs z Angel...
Chwilę Yuba Bill milczał, a potém rzekł ciszéj:
— Był taki czas, Tomy, że mógłbyś mnie piórkiem z kozła strącić; był taki czas, że gdyby dyliżans z dwudziestu siedmiu pasażerami pływał w potoku, o pięć tysięcy stóp poniżéj gościńca, nie umiałbym doprawdy zdać sprawy towarzystwu z tego, jak to się stało! Był czas... ale do rzeczy! Szeryf mówił mi tedy, że Johnsona przed trzema laty znaleziono w Murphy Camp, odartego, zmokłego, dotkniętego zapaleniem mózgu. Zaopiekowano się nim, jak przystoi. Powiedziałem szeryfowi, jak się nazywa, i że go znam oddawna; wziąłem na swą odpowiedzialność, powiozłem do Frisko, oddałem w ręce najlepszych lekarzy, dostarczałem wszystkiego, na niczém mu nie zbywało, Tomy, na niczém... Czemuż się patrzysz na mnie tak dziko, chłopcze! Na miłość Boga, nie patrz tak!
— O Bill — wybuchnął powstając Islington — czemużeś ukrywał to przede mną?
— Czemu — oburzył się Bill — czemu? Temu, żem jeszcze, Bogu dzięki, nie oszalał do reszty, temu, żeś był w szkołach, żeś się uczył, torował sobie drogę życia... A on, cóż?... Pijak stary, waryat tak już jak umarły. Szkoda tylko, że wcześniéj nie umarł. Och, Tomy, tyś go zawsze lubił... bardziéj niż mnie.
— Przebacz mi — zawołał, dotknięty gorzką wymówką młodzian. Wszystko, coś zrobił, dobrześ zrobił... Cóż daléj, mów!
— Niewiele zostało do powiedzenia — odrzekł Bill, w ponure wpadając zamyślenie. — Wyleczonym być nie mógł; doktór wyraźnie powiedział, że wpadł w monomanię: ciągle mówił o żonie swéj, o tém, że mu ją wykradziono, że pomsty szuka, że się pomści... Ot i wszystko. Będzie z pół roku, znikł, przepadł bez wieści. Przetrząsłem Salt-Lake-City, Chikago, New-York, ani śladu. Przybyłem tu...
— Tu — powtórzył głucho Islington.
— Tu, taki jest cel mojéj podróży. Chciałeś wiedziéć, powiedziałem. A teraz, bądź co bądź, czy opętaniec ten kryje się gdzieś w pobliżu, czy o mil tysiące, czy ciebie, Tomy, szuka, czy... tamte-