Strona:PL Francis Bret Harte Nowelle.pdf/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Powstał z miejsca rozgorączkowany, lecz zachwiał się na nogach i gdyby go Tom nie podtrzymał i na świeże nie wywiódł powietrze, padłby bez zmysłów, wyczerpany. W dzienném świetle bledszą jeszcze była jego blado-zielona twarz. Tom, podtrzymując go wpół, zaciągnął do lepianki, położył na ławie, długą chwilę z przestrachem wpatrując się w siną, miotaną wielkim dreszczem twarz upadłego.
— Wuju Ben — rzekł wreszcie szybko, stanowczo. — Pobiegnę do miasta, rozumiesz wuju, po doktora, do miasta; za dwie godziny będę z powrotem. Tymczasem pod żadnym pretekstem nie masz się ruszać z miejsca. Rozumiesz, wuju Ben.
Johnson kiwnął głową i chłopiec znikł za górą.
Przez godzinę Johnson dotrzymywał danéj obietnicy: nie poruszał się z miejsca, ani drgnął nawet. Nagle podniósł się, wzrok wlepił w róg izby; zrazu uśmiechnął się, po chwili przemawiać zaczął, późniéj wrzeszczéć, przeklinać, łkał potém strasznie, gwałtownie i znów znieruchomiał. Uspokoił się wreszcie, uspokoił tak dalece, że miał pozór uśpionego, umarłego nawet; lecz gdy ciszą ośmielona wiewiórka, zbiegając ze strychu, zatrzymała się nagle na drągu ponad ławą, nogi człowieka poczęły się zsuwać ostrożnie na ziemię, a wzrok stawał się równie jak u wiewiórki przenikliwym. Po chwili obie nogi znalazły się na ziemi, zaskrzypiała ława, wiewiórka spłoszona pierzchła pod strzechę. Gdy znęcona ponownie zaległą ciszą, wyjrzała po niejakim czasie, w izbie nie było nikogo.
W godzinę potém dwaj ludzie, wiodący muły z Placerville Road, spotkali człowieka z powichrzonym włosem, z oczyma dzikiemi, krwią nabiegłemi, w odzieży porwanéj, zbrukanéj. Popędzili za nim, zwrócił się do nich, wściekły, oszalały, z rąk bliżéj stojącego wyrwał pistolet i zbiedz zdołał.
Gdy słońce się skryło za gór szczyty, na skraju Deadwood zarośla zachrzęszczały, pod ukradkowym lecz przyśpieszonym krokiem. Cień, pomykający śród wieczornego półmroku, musiał być cieniem zwierzęcia jakiegoś, co pędziło na oślep, gdyż zwierzę chyba napełniać mogło powietrze tak monotonnym, nieustannym jękiem, skargą bez słów a bolesną... Gdy się jednak cień zbliżył a zarośla przerzedziły, okazało się, że nie zwierz to był dziki, ale człowiek — Johnson. Po za ujadaniem urojonych sfor psich, ścigających go bez wytchnienia, po za świstem urojonego bicza, którym mu biodra szarpała goniąca za nim poczwara, po za wyciem ohydnéj ciżby mar, tłoczącéj się za nim i na niego — rozróżniał on jeszcze dźwięk rzeczywisty — szum spadającego w przepaść potoku. O tysiąc stóp nad krawędzią Deadwood pieniły się bezdenne, żółtawe wody. W pomieszaniu obłąkanych zmysłów, jednę miał