Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— I róże byłyby pomarniały, żebyście tu nie byli pracowali — rzekł Dick. — Pewny tego jestem.
— Cieszę się, żeście to robili, Weatherstaff — odezwał się Colin. — Potraficie naszą tajemnicę zachować?
— Oj, pewno, że potrafię, sir — odparł Ben. — A dla starego dziada z reumatyzmami to zawszeć łatwiej będzie wejść przez drzwi.
Mary podniosła z trawy leżącą tam swą łopatkę. Colin rękę po nią wyciągnął. Twarzyczka jego nabrała dziwnego wyrazu — począł poruszać ziemię. Cienkie jego ręce nie miały siły, lecz w tej chwili, gdy na niego patrzyli — Mary z ogromnem przejęciem i wzruszeniem — utkwił koniec łopaty w ziemi i kilka razy ją odwrócił.
— Możesz kopać! Możesz kopać! — mówiła Mary do siebie. — Mówię ci, że możesz kopać!
Okrągłe oczy Dicka pełne były zaciekawienia, lecz nic nie mówił. Ben Weatherstaff przyglądał się z zajęciem.
Colin kopał wytrwale. Po skopaniu kawałka ziemi odezwał się wesoło do Dicka najlepszym swym jorkszyrskim akcentem:
— Powiedziałeś też, żebyś chciał, bym tu chodził, jak wszyscy ludzie — i żebyś chciał, bym kopał. Myślałem, że tak mówisz, by mi przyjemność zrobić. Tymczasem to pierwszy dzień dopiero, a już chodziłem i oto teraz kopię!
Ben Weatherstaff znów usta otworzył, lecz wreszcie uśmiechnął się.
— Olaboga! — zawołał. — Sprytu ma panicz dosyć, jak widzę. Pewno, że panicz to prawdziwie nasz, tak mówi ładnie. A i kopie panicz niezgorzej. Chciałby panicz co zasadzać? Mogę przynieść różę w doniczce.
— Dobrze, przynieście! — radośnie zawołał Colin, kopiąc zawzięcie. — Tylko prędko!
I doprawdy prędko wszystko poszło. Ben Weatherstaff