Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O, tak — wolno wyrzekł. — Tak! Niema chyba większych czarów na świecie.
Wyprostował się mocniej jeszcze.
— Poczekaj, pójdę do tego drzewa — rzekł, wskazując na oddaloną o kilka kroków lipę. — Chcę stać, gdy tu Ben Weatherstaff wejdzie. Mogę się w razie potrzeby oprzeć o drzewo. Jak będę chciał usiąść, to usiądę, ale mi wprzódy przynieś pled z fotelu.
Poszedł do drzewa i dziwnie pewno kroczył, jakkolwiek Dick podtrzymywał jego ramię. Gdy stanął pod lipą, nie było wcale widoczne, że oparty był o jej pień, a trzymał się tak prosto, że wydawał się nad wiek swój wysoki.
Skoro Ben Weatherstaff drzwi ogrodu przekroczył, ujrzał go stojącego i usłyszał, jak Mary mruczała coś pod nosem.
— Co panienka mówi? — spytał trochę szorstko, nie chciał bowiem, by cośkolwiek bądź odwracało uwagę jego od wysokiej, smukłej postaci chłopca o dumnej twarzyczce.
Lecz dziewczynka nie odpowiedziała. A mówiła do siebie tak:
— Możesz stać! Możesz stać! Mówiłam ci, że możesz stać! I możesz stać! Możesz! Możesz!
Mówiła to niby do Colina, chciała bowiem i ona czynić z nim czary i utrzymać go na nogach tak doskonale wyglądającego. Nie mogła poprostu znieść tej myśli, by mógł zasłabnąć w oczach Bena. Lecz nie zasłabł. Naraz pomyślała, że chłopczyk, mimo swego wycieńczenia, wygląda pięknie. On zaś wzrok skierował na Bena Weatherstaffa po swojemu, zabawnie rozkazująco.
— Spojrzyjcie na mnie! — rozkazał. — Przyjrzyjcie mi się dobrze! Czy jestem garbaty? Czy nogi mam bezwładne?
Ben Weatherstaff nie opanował jeszcze wzruszenia, lecz uspokoił się tyle, że odpowiedział: