Strona:PL Frances Hodgson Burnett - Tajemniczy ogród.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mary patrzała na drzewo i zamyśliła się.
— Gałęzie są zupełnie szare — niema ani jednego listka — ciągnął Colin — bo chyba całkiem uschnięte, prawda?
— Ale zato — mówił Dick — róże tak je osłoniły, tak je obwinęły swemi gałązkami na wszystkie strony, że jak się rozwiną liście, a róże zakwitną, to tego starego drzewa uschniętego wcale widać nie będzie. Już potem nie będzie martwe; będzie najładniejsze ze wszystkich.
Mary wciąż patrzała na drzewo zamyślona.
— Zdaje mi się, że tam musiała się odłamać jedna wielka gałąź — zauważył Colin. — Ciekawy jestem, jak się to stało.
— To już bardzo, bardzo dawno temu — odparł Dick. — Ale, ale! — zawołał z ulgą, trącając lekko Colina. — Niech panicz spojrzy na gila! Jest tu przecie! Przynosi jedzenie samiczce.
Colin nie zdążył się przyjrzeć, dostrzegł tylko jakby cień ptaszka z czerwoną piersią i z źdźbłem w dziobku. Przeleciał przez zieleń do swego zacienionego kątka i zniknął z oczu. Colin znów oparł się na poduszkach i śmiał się radośnie.
— Poszedł do niej na herbatę. Może to five o’clock. Jedzą podwieczorek — zdaje mi się, że i jabym zjadł z apetytem.
Byli zatem ocaleni!
— To czarodziej przysłał gila — mówiła później Mary do Dicka. — Wiem na pewno. — Oboje bowiem lękali się niepomału, że Colin zacznie dopytywać o drzewo, którego gałąź złamała się dziesięć lat temu, i zagadywali oboje, a Dick głowę tarł zaniepokojony.
— Musimy udawać, że wygląda tak, jak inne — powiedział. — Nie możemy mu przecież powiedzieć, jak się złamało. — Biedny chłopiec! Jeśli jeszcze o niem zacznie kiedy mówić, musimy robić wesołą minę.