nakże nie czuła się wcale osamotniona w tej chwili. Jedyną jej troską była niepewność, czy wszystkie róże pomarły, czy też niektóre z nich ożyją i pąkami wiosennemi się okryją, gdy je słońce przygrzeje. Takby nie chciała, żeby ten ogród był martwy. A jeśli to wszystko żyje, co za cud będzie, gdy tysiące róż rozkwitnie na wsze strony!
Skakanka zwieszała jej się przez ramię, gdy tu weszła, a teraz, pochodziwszy chwilkę, postanowiła obskakać cały ogród dokoła, zatrzymując się od czasu do czasu, gdyby miała ochotę przyjrzeć się czemuś. Tu i ówdzie widniały ślady ścieżek wśród trawy, a w narożnikach były altany barwinku z kamiennemi wewnątrz ławkami i kamiennemi, omszałemi wazonami.
Kiedy Mary podeszła do jednej z altan, przestała skakać. Niegdyś musiał tu obok być kwietnik, i zdawało jej się, że coś małego, zielonego wychyla się z czarnej ziemi — kilka drobnych bladozielonych kiełków. Przypomniała sobie, co mówił Ben Weatherstaff, i przyklękła na ziemi, by się lepiej przyjrzeć.
— Tak, te maleńkie, kiełkujące roślinki to będą albo krokusy, albo pierwiosnki, albo narcyzy — szeptała radośnie.
Pochyliła się nad niemi i wdychała świeży zapach wilgotnej ziemi. Lubiła go bardzo.
— A może tam inne jeszcze rosną w innych miejscach — rzekła. — Przejdę przez ogród i popatrzę.
Nie skakała, lecz szła. Posuwała się wolno z oczyma utkwionemi w ziemę[1]. Patrzyła na dawno zaniedbaną rabatę, zaglądała na trawniki, a obchodząc dokładnie dokoła, znajdowała coraz to więcej drobnych, bladoróżowych kiełków, i znów ją to nadzwyczaj podnieciło i uradowało.
— Nie, ogród ten wcale jeszcze nie martwy — cicho wyrzekła do siebie. — Choćby róże zmarniały, to jeszcze tyle innych żyje tu roślinek.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – ziemię.