Któż dudkiem jutro będzie? — już sam z siebie szydzę,
jeśli ja wystrychnięty zostanę na dudka? —
Ta gromada chłopczyńska, której nienawidzę,
taka powabna strasznie, nadobna, milutka!
Dzieciaki lube! Radość we mnie wzbiera:
wszakże jesteście także z rodu Lucyfera?
Takie śliczne! Pozwólcie, że was pocałuję;
w samą porę przyszłyście; tak się swojsko czuję,
jakbym was znał oddawna — — tak sobie lecicie,
a ja jak kot się prężę lubieżnie i skrycie;
coraz wabniejszem zdacie się olśnieniem,
o, zbliżcie się, uraczcie mnie jednem spojrzeniem!
Już idziemy! — Dlaczego umyka twa postać?
Zbliżamy się — zaczekaj, jeśli zdolisz zostać.
Potępionemi zwiecie nas duchami,
a wy jesteście, wy! czarownikami,
bo uwodzicie i baby i chłopów.
Cóż za przygoda! Stoję wśród ukropów,
płomieniem bucha rozżarzone ciało!
Więc to jest miłość? — Cóż to się podziało?
Fruwacie wkoło, ziemią stopa wasza gardzi;
pragnę by ruchy wasze były świeckie bardziej;
z powagą wam do twarzy, pięknie, ani słowa,
lecz uśmiechnięty buziak, ach! to rozkosz nowa!
Doprawdy, do cna spłonę w wieczystym zachwycie,
kiedy na mnie miłośnie, zalotnie spojrzycie,
tak jakto zakochani: buzia w ciup, a oczy
rzęsami przysłonięte niecą żar uroczy.