Do Nereusza, ciebie, starego prowadzę,
z nim rozmówić się i zasięgnąć wieści — radzę!
Wprawdzie strasznie uparty, zrzędliwy dobrodziej
i nikt mu jako żywo w niczem nie dogodzi,
— a najbardziej go ludzie mierżą, irytują —
lecz że zna przyszłość, więc go wszyscy respektują,
wszyscy czczą — choć się w jamie odludek zasklepił —
boć niejednemu pomógł, niejednego skrzepił.
Więc próbujmy! — Zapukam i powitam pięknie,
przecież to nie zaszkodzi — szkło z tego nie pęknie.
Któż to tam w mą jaskinię bezczelnie zaziera —
czy to ludzie? śmiertelni? Żółć gniewem mi wzbiera!
Twory marne, dorównać boskiej chcą osobie,
a przeklęci dorównać zdolą ledwie sobie.
Dawno mogłem odpocząć, bo i wiek mnie trudzi,
alić zawszem pomagać chciał najlepszym z ludzi.
Nadaremno — przekora stoi na zawadzie —
wszyscy zawsze działali źle, wbrew mojej radzie.
Wszyscy się jednak, starcze, liczą z twą osobą,
jesteś mędrcem! — z tej racji stajemy przed tobą:
półczłowieka istotę skupia płomyk blady,
udziel jej, zatroskanej, starcze morski, rady.
Rady?! — O nie zadaję się już z ludzką tłuszczą,
jednem uchem słuchają, a drugiem wypuszczą.
Ileż to razy czyn ich mścił się jak najsrożej,
lecz to ich nie nauczy, błądzą coraz gorzej!